Łączna liczba wyświetleń

piątek, 7 grudnia 2018

Gdy serial jest lepszy od książki... "Nawiedzony dom na wzgórzu"

wyd. Replika
Bardzo lubię klimat duchów i nawiedzonych miejsc: tak w filmach, jak i w literaturze. Nic więc dziwnego, że kiedy tylko dostrzegłam Nawiedzony dom na wzgórzu Shirley Jackson, postanowiłam po niego sięgnąć. Zachwytu nie było, rozczarowanie - z lekka. Literatura grozy czy nawet powieść nawiązująca do gotyckich wzorców to na pewno nie jest. Później obejrzałam serial... O nim jednak jutro.

Fabuła książki jest banalna. John Montague jest doktorem filozofii, zajmuje się antropologią. W ramach prowadzonego przez siebie projektu wynajmuje na trzy miesiące nawiedzony dom i, przeczesując uprzednio rejestry towarzystw metapsychicznych, dobiera  ekipę trzech osób, które ten czas z nim spędzą, tworząc raporty na temat sił "nie z tego świata" obecnych w domostwie.

Autorce udaje się zbudować rzeczywiście bardzo interesującą historię nawiedzionego miejsca i do momentu, kiedy zajmuje się głównie opowieścią o ludziach, którzy tam niegdyś mieszkali, wspomnieniami o mężczyźnie, który wybudował ten dom, a także architektonicznymi ciekawostkami, zmuszającymi czytelnika do wyobrażenia sobie tych konstrukcji, jest nieźle, a nastrój jest utrzymany. Niestety, owo napięcie bardzo szybko się rozpada, także w miejscach, które są opisami dziwnych zjawisk, jakich ekipa Montague jest świadkiem.

Dorzućmy do tego bardzo infantylne postaci kobiece, szczególnie Eleanor, co do której przez dłuższy czas zastanawiałam się, czy jest taką kretynką, bo nawiedzony dom jej zaszkodził, czy po prostu nią jest. Do teraz nie znam odpowiedzi na to pytanie, a intencja autorska w kwestii tej kreacji pozostaje dla mnie również zagadką. Niby Eleanor już przed przyjazdem zachowywała się głupio, niby później jej się to nasiliło, samą postać autorka postanowiła jeszcze skomplikować jakimiś wtrętami o kubeczkach z gwiazdkami wspominanymi przy okazji obiadu w restauracji na trasie... Pierwsza wymiana zdań pomiędzy Eleanor a drugą z kobiet zaangażowanych w projekt, Theodorą sprawia wrażenie bardziej rozmowy dwóch sześciolatek, które odkryły, że są duchowymi siostrami, niż dorosłych kobiet. Do tego mamy jeszcze postać Luke’a, który stał się kompletnie niewyrazistą osobą, zbędą dla fabuły książki.

Rozwinięcie akcji kompletnie zniszczyło zamysł, który tkwił w zręcznie przedstawionej przez autorkę opowieści o nawiedzonym domostwie. Sam motyw przebywania w pałacyku, obserwowane wydarzenia i ich wyjaśnienie został zaprzepaszczony. Większość historii, których śladami Montague przyjechał do Domu na Wzgórzu, w żaden sposób nie została rozwinięta i minimalnie choćby objaśniona, a przeszłość nie przełożyła się na teraźniejszość. Jestem więc zawiedziona.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz