|
wyd. Replika |
Bardzo lubię klimat duchów i nawiedzonych miejsc: tak w
filmach, jak i w literaturze. Nic więc dziwnego, że kiedy tylko dostrzegłam Nawiedzony dom na wzgórzu Shirley Jackson, postanowiłam po niego sięgnąć. Zachwytu nie było, rozczarowanie - z
lekka. Literatura grozy czy nawet powieść nawiązująca do gotyckich wzorców to
na pewno nie jest. Później obejrzałam serial... O nim jednak jutro.
Fabuła książki
jest banalna. John Montague jest doktorem filozofii, zajmuje się antropologią.
W ramach prowadzonego przez siebie projektu wynajmuje na trzy miesiące
nawiedzony dom i, przeczesując uprzednio rejestry towarzystw
metapsychicznych, dobiera ekipę trzech osób, które ten czas z nim spędzą,
tworząc raporty na temat sił "nie z tego świata" obecnych w domostwie.
Autorce
udaje się zbudować rzeczywiście bardzo interesującą historię nawiedzionego
miejsca i do momentu, kiedy zajmuje się głównie opowieścią o ludziach, którzy
tam niegdyś mieszkali, wspomnieniami o mężczyźnie, który wybudował ten dom, a
także architektonicznymi ciekawostkami, zmuszającymi czytelnika do wyobrażenia
sobie tych konstrukcji, jest nieźle, a nastrój jest utrzymany. Niestety, owo napięcie bardzo szybko się rozpada,
także w miejscach, które są opisami dziwnych zjawisk, jakich ekipa Montague
jest świadkiem.
Dorzućmy
do tego bardzo infantylne postaci kobiece, szczególnie Eleanor, co do której
przez dłuższy czas zastanawiałam się, czy jest taką kretynką, bo nawiedzony
dom jej zaszkodził, czy po prostu nią jest. Do teraz nie znam
odpowiedzi na to pytanie, a intencja autorska w kwestii tej kreacji pozostaje
dla mnie również zagadką. Niby Eleanor już przed przyjazdem zachowywała się
głupio, niby później jej się to nasiliło, samą postać autorka postanowiła
jeszcze skomplikować jakimiś wtrętami o kubeczkach z gwiazdkami wspominanymi przy
okazji obiadu w restauracji na trasie... Pierwsza wymiana zdań pomiędzy Eleanor
a drugą z kobiet zaangażowanych w projekt, Theodorą sprawia wrażenie bardziej
rozmowy dwóch sześciolatek, które odkryły, że są duchowymi siostrami, niż
dorosłych kobiet. Do tego mamy jeszcze postać Luke’a, który stał się kompletnie niewyrazistą osobą, zbędą dla fabuły książki.
Rozwinięcie
akcji kompletnie zniszczyło zamysł, który tkwił w zręcznie przedstawionej przez
autorkę opowieści o nawiedzonym domostwie. Sam motyw przebywania w pałacyku,
obserwowane wydarzenia i ich wyjaśnienie został zaprzepaszczony. Większość
historii, których śladami Montague przyjechał do Domu na Wzgórzu, w żaden
sposób nie została rozwinięta i minimalnie choćby objaśniona, a przeszłość nie
przełożyła się na teraźniejszość. Jestem więc zawiedziona.