Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 30 września 2018

Z mitów odrzeć jarmuż. Anthony Warner "Wściekły kucharz"

wyd. Buchmann
Ta książka niejednemu może namieszać w głowie. Na ponad 300 stronach tytułowy "wściekły kucharz" rozprawia się z niedorzecznymi modnymi dietami. Otwiera oczy sobie i innym, docierając do kolejnych bajek na temat jedzenia lansowanych przez blogerów i influencerów na Instagramie.

Ich cechą wspólną jest pewność, z jaką głoszą swój przekaz. Gdy stwierdzają, że woda z cytryną działa na organizm alkalizująco, ludzie kupują tę brednię, bo zostaje wygłoszona z absolutnym przekonaniem. Spójrzcie w oczy tych samozwańczych guru, a zobaczycie, że naprawdę w to wierzą. Przyjrzymy się ich stwierdzeniom i spróbujemy zrozumieć, co tkwi u podstaw ich fałszywych przekonań, a także, jakim cudem udało im się zdobyć tak wielką popularność.
Aby wszystko było jasne: Warner nie neguje istnienia różnego rodzaju chorób (takich jak wyjątkowo paskudna celiakia) czy nietolerancji pokarmowych. Wręcz przeciwnie, opisuje schemat ich działania, wyjaśniając w czym dokładnie tkwi problem. Staje jednak okoniem wobec bezsensownej mody, polegającej na tym, że z postawą „in jarmuż we trust” na sztandarze, całe rzesze ludzi sądzi, że włączając lub wyłączając konkretny składnik diety, znajdą receptę na wszelakie żywieniowe zło. Pokazuje też, że często podczas zmiany sposobu żywienia ludzie popełniają błąd atrybucji. Decydując się na modną dietę, skutkiem ubocznym zaczynamy unikać np. junk food. Nie myślimy jednak o tym w ten sposób i wówczas wydaje nam się, że wszelkie pozytywy wynikają z konkretnej mody, a nie faktu, że uwzględniamy dane z etykiety czy przygotowujemy posiłki w konkretny sposób. Innymi słowy: przestajemy obżerać się pizzą i hamburgerami, a wydaje nam się, że „tylko odstawiliśmy gluten”. O podobnej „gównoprawdzie” Warner pisze w kontekście modnych detoksów, alkalicznych diet, oleju kokosowego czy monodiet.

Za cudowny środek oczyszczający uchodzi często kolendra, a przekonanie to opiera się prawdopodobnie na ograniczonych efektach dwóch badań na zwierzętach: jedno dotyczyło obecności kadmu w mięsie łososi tęczowych, drugie zaś ołowiu w organizmie zatrutej myszy. Jeśli chodzi o właściwości detoksykacyjne, kolendra jest bodaj najlepiej przebadanym artykułem spożywczym, a mimo to żadne badania na ludziach nie wskazują, by jej stosowanie przynosiło zamierzony efekt, natomiast jej działanie na ciężko zatrute zwierzęta jest znikome. W przypadku jagód z Maine, imbiru, jarmużu, orzechów włoskich, czosnku, zielonej herbaty i wielu innych produktów, które uchodzą za oczyszczające, nie ma żadnych dowodów na takie ich działanie. Nie oznacza to, że nie są wskazane. Po prostu nie mogą was odtruć, zwłaszcza jeśli wcale nie byliście zatruci.
Ale jeżeli wciąż mi nie wierzycie, proponuję, żebyście zapytali kogokolwiek, kto próbuje wam wcisnąć produkty oczyszczające, jakież to toksyny usuwają. To całkiem proste pytanie i odpowiedź powinna być równie prosta. Jeśli usłyszycie, że wiele różnych, poproście, by wymienił jedną. Kiedy padnie jakaś nazwa, spytajcie, czy istnieje wiarygodny dowód, że po poddaniu się kuracji oczyszczającej zmniejszy się poziom tej toksyny w waszym organizmie, co przecież można zmierzyć.
Warner nie jest wrogiem zdrowego żywienia. Stoi na straży przekonania, że część postulatów miłośników tego typu systemów żywieniowych jest korzystna, a dopóki nie zbzikujemy na punkcie pseudonauki, można nawet odnieść konkretne korzyści. Wściekły kucharz nie jest książką odwodzącą nas od takiego sposobu działania. To bardziej opowieść o tym, jak łatwo zbudować przekonującą teorię (co autor zresztą czyni na bardzo absurdalnym przykładzie diety chromosomowej), nabić w tę butelkę społeczeństwo i zarobić pieniądze. Nie brakuje tu odniesień do Kahnemana czy braci Heathów („przyczepność koncepcji”) oraz nurtów psychologii społecznej. Z czystym sumieniem mogę więc polecić Warnera wszystkim, którzy lubią patrzeć na rzeczywistość z różnych perspektyw.

piątek, 28 września 2018

Zacznijmy film...

Co się robi, kiedy trafia się na YouTubie na świetną piosenkę z filmu... Szuka się filmu. Później okazuje się, że w obrazie tym występuje Keira Knightly, której nie znoszę i Adam Levine, którego uwielbiam. Decyzja mogła być tylko jedna: oglądam!

Historia jak z typowego romansidła: Greta, początkująca piosenkarka i kompozytorka, przyjeżdża do Nowego Jorku jako towarzyszka chłopaka - znanego muzyka, znajdującego się na fali wznoszącej. Dave w związku z rozwojem kariery kompletnie traci rozum, wskutek czego para rozstaje się. Greta w międzyczasie poznaje producenta muzycznego wysadzonego z siodła i zaczyna tworzyć coś swojego. Były chłopak powraca jednak do jej życia...

Powiem szczerze: film nie jest zbyt dobry. Obraz sklecony jest tak, abyśmy od początku sympatyzowali z Gretą, a nie znosili Dave'a. Ja, oczywiście, jako outsider od urodzenia mam dokładnie na odwrót - i wcale nie ma to związku z Levinem... Jeśli ktokolwiek oczekiwał czegoś więcej niż romansidła, to pewnie poczuje się zawiedziony. Jedno mogę powiedzieć na pewno: ścieżkę dźwiękową z tego filmu i piosenki w wykonaniu Levine'a są uzależniające. I takie jesienne :)

niedziela, 16 września 2018

Co z tą narracją? "Alex" Lemaitre

wyd. Muza
Koronkową robotą byłam zachwycona, nic więc dziwnego, że jak najszybciej sięgnęłam po Alex - drugą część cyklu. Tutaj, niestety, już tak pięknie nie było, z czego zamierzam się czym prędzej wytłumaczyć.


Mniej więcej 75% przyjemności z lektury odebrała mi zmiana sposobu narracji. Wydawnictwo to samo, tłumaczka ta sama, języka francuskiego nie znam, więc nie wiem, na ile oryginał uzasadniał przejście z czasu przeszłego na czas teraźniejszy. Nienawidzę... „Louis wsuwa głowę przez drzwi, po czym wchodzi. Widząc na biurku inspektora rozrzucone kartki, gestem pyta: mogę? Camille kiwa głową, że tak. Louis odwraca kartki [...]”. Mimo całej mojej niechęci do takiego sposobu opowiadania historii, najbardziej irytujące jednak jest to, że ta narracja nie jest konsekwentna i przeplata się ze standardowym czasem przeszłym.

Druga zmiana, z jaką mamy tu do czynienia i która - moim zdaniem - odebrała książce całe napięcie, z którym mieliśmy do czynienia w Koronkowej robocie to zastosowanie dwóch punktów widzenia. Pierwszy plan to wszystko, co dzieje się w związku z prowadzonym śledztwem, drugi zaś opowiada historię porwania tytułowej Alex oraz jej dalszych losów po porwaniu. Niby w pierwszej części przygód komisarza Verhoevena ten punkt widzenia poszukiwanego mordercy też się pojawił (w formie listów), jednak nie był on wprowadzany naprzemiennie z główną opowieścią. Tutaj od samego początku zastosowano równoległą opowieść Alex, co dla mnie odebrało większość tej tajemnicy i zagadki, która tak zachwycała tom wcześniej. Zamiast zagadkowości mamy chaos, nie odpowiadający mi w ogóle, zabrakło przy tym efektu zaskoczenia. Nawet bardziej brutalne sceny nie wzbudzały takich emocji jak w części poprzedniej. Poważnie spadło także tempo akcji.

Istnieje oczywiście spora szansa, że narracja popsuła mi całą lekturę i najzwyczajniej się do książki uprzedziłam. Nie zmienia to faktu, że oceniam ją znacznie niżej od tomu pierwszego.

niedziela, 9 września 2018

W tańcu można oszukiwać...

wyd. Harlequin
Zasadniczo pretensje mogę mieć tylko do siebie... Nie zauważyłam nazwy wydawnictwa na okładce. Harlequin... Ono określa treść książki. Nie rozumiem tylko dlaczego Taniec ze śmiercią Heather Graham został wydany jako kryminał/thriller/suspens.

Podczas konkursu tanecznego umiera Lara Trudeau - mistrzyni w tym fachu. Policja jest zdania, że zgon nastąpił wskutek przedawkowania leków, jednak sama tancerka bardzo dbała o zdrowy tryb życia, dla jej przyjaciół jest to więc wersja niemożliwa. Prywatny detektyw, na prośbę swojego brata, rozpoczyna śledztwo w tej sprawie. Poznaje niebawem Shannon McKey, która stanie się osobą bliższą jego sercu i, nie wiadomo do końca, albo podejrzaną, albo kolejną ofiarą.

Powiedzmy wprost: to romansidło z wątkiem kryminalnym. Bardzo zmęczyłam się, próbując doczytać je do końca. Powieść ma 379 stron, zaś na stronie 230 śledczy nie jest ani o krok bliżej rozwiązania zagadki. Na pocieszenie mogę tylko dodać, że zanim wybije stronica 300, facet jednak ogarnia się w temacie i udzieli ostatecznej odpowiedzi. Roi się tu od postaci niewnoszących nic do sprawy, a absurd chwilami aż paruje.

Dla mnie - strata czasu. Dla miłośników romansideł - prawdopodobnie możliwe do czytania, choć nie znam się na tym gatunku. W każdym razie na żadną inną książkę Graham, przedstawianą jako kryminał, powieść psychologiczną czy suspens nabrać się nie dam.

środa, 5 września 2018

"A z okien lała się krew...". O "Karecie" słów kilka

wyd. WAB
Lubię kryminały retro. Lubię też klimat niesamowitości. Z tych właśnie przyczyn Kareta Marty Giziewicz bardzo wpasowała się w moje czytelnicze skłonności, choć nie ukrywam, że pozostał pewien niedosyt.  Jest to jednak pierwsza książka Giziewicz, liczę więc na tendencję zwyżkową.

Mamy połowę XIX wieku. Warszawa. Konrad Masternowicz jest jednym z nielicznych Polaków zatrudnionych w rosyjskiej administracji. Z tej przyczyny podejrzewa się go o różnego rodzaju ciemne sprawki, a - przyznać trzeba - jego zachowanie również nie zachęca otoczenia do nawiązania bliższej znajomości. Nieoczekiwanie nasz bohater stanie wobec konieczności rozwiązania zagadki śmierci. Dzień po uroczystym otwarciu Hotelu Europejskiego na ulicy, w wypadku komunikacyjnym, jak byśmy dzisiejszymi słowami powiedzieli, ginie arystokratka znana ze swojej filantropijnej działalności. Informacje na temat wydarzenia dostarczane przez świadków nie ułatwią Masternowiczowi odpowiedzi na pytanie, co tak naprawdę się wydarzyło:

To była taka piękna kareta. Duży powóz, proszę pana, z drzwiami i oknami. Pomalowany na czarno, a na bokach miał czerwone kwiaty. [...] Powóz pędził strasznie, a jak przejeżdżał koło hotelu, to, peoszę pana, zrobiło się tak zimno, że członki drętwiały, a włosy stawały dęba. [...] powóz nie był prawdziwy, to się przeraziłem. [...] On przemieszczał się, ale jego koła stały nieruchomo, a z przodu nie było koni, tylko obłok, który ciągnął powóz. A z okien, proszę pana, lała się krew!
Kareta stanowi zapis wspomnień samego Masternowicza oraz relacji świadków przez niego przesłuchiwanych oraz osób zaangażowanych w jego działania. Momentami jednak autorka ucieka od czystych relacji, które śledczy tworzył na potrzeby swoich przełożonych, wnikając w uczucia, myśli i analizy samego Konrada. Dla mnie to poważna niekonsekwencja. Stopniowo też coraz więcej zależy od osobistych relacji głównego bohatera, który na początku został nam przedstawiony jako stroniący od tłumów, nieco zdziwaczały introwertyk. Później okazuje się, że jego życie towarzyskie wcale nie jest tak skąpe, jak próbowano nam to wmówić na początku powieści.

Sama lektura, nawet po wkalkulowaniu pewnej nieporadności Masternowicza, jest ciekawa i nie przeszkadzają mi nawet wątki wampiryczne i paranormalne. Wampir nie świeci, stojąc w pełnym słońcu, a informacje na ten temat są bliskie naszej kulturze i obyczajowości, dlatego całość pozostaje spójna. Zakończenie trochę mnie rozczarowało, jednak na pewno sięgnę po kolejną część cyklu Marty Giziewicz.

wtorek, 4 września 2018

Nie mój styl, ale dobre! Marta Kisiel "Dożywocie"

wyd. Uroboros
Wiele dobrego słyszałam o tej książce. Dożywocie, zdaniem osób, które mi je polecały, miało śmieszyć, bawić, urzekać ciepłem... Niestety, na mnie tak nie podziałało.

Pierwsze wrażenie z lektury było pozytywne. Bardzo podobał mi się język, którym posługuje się Marta Kisiel. W zasadzie tę opinię mogłabym podtrzymać aż do ostatniej kartki książki. Niestety, na tym w zasadzie mogłabym listę plusów zakończyć. Ów rzekomo „porażający humor” nie znalazł we mnie swojego odbiorcy. Uśmiechnęłam się parę razy, a i owszem, jednak w żaden sposób nie poczułam się wciągnięta w świat przedstawiony.

Mimo to uważam, że Dożywocie jest książką sprawnie napisaną, nie znajdziemy tutaj żadnych językowych baboli czy niezręczności. W to miejsce autorka serwuje nam odwołania literackie czy nawiązania do znanych powiedzonek. Natomiast kompletnie nie jest to moje poczucie humoru, mimo że zdaniem niektórych jest bardzo „Chmielewskie”. Bohaterowie: ani ci realni, ani bardziej fantastyczni nie przekonali mnie do siebie w żadnym stopniu. Tylko Licho mi podpasował (podpasowało?) i obdarzyłam go (je) dawką sympatii.

Prawdopodobnie zabrakło mi tu fabuły z prawdziwego zdarzenia. Proszę nie zrozumieć mnie źle: jakaś akcja tutaj jest, jednak mało angażująca. Dla mnie humor, nawet jakby był w moim typie, dla samego humoru to trochę za mało, aby uznać lekturę za udaną.