Łączna liczba wyświetleń

piątek, 23 marca 2018

Josh Hartnett na śniegu

Muszę się do czegoś przyznać. Mam wszelkie predyspozycje, by zostać psychofanką Josha Hartnetta. Jestem na bieżąco z jego filmografią, chociaż pocieszam się, że zachowuję obiektywizm w zakresie oceny jego filmów.

Taki też obiektywizm planuję zachować w zakresie filmu 6 Below, którego tytuł przetłumaczono na język polski jako Siła przetrwania. Film opowiada historię Erica LeMarqua - byłego hokeisty. Mężczyzna, będąc u szczytu sławy, uzależnił się od narkotyków, co zrujnowało mu życie. Poznajemy go w czasie terapii odwykowej, gdy swoje dni wypełnia jazdą na snowboardzie w górach. Któregoś dnia ignoruje ostrzeżenia pogodowe i zostaje uwięziony w górach w czasie zamieci.
Z całą pewnością widziałam lepsze filmy o przetrwaniu - jak choćby 127 godzin, o którym opowiem innym razem (zdradzę tylko, że nieodmiennie kojarzy mi się z Wielkanocą, będzie więc okazja). W zasadzie od samego początku 6 Below domyślamy się, jakie będzie zakończenie. Nie zmienia to faktu, że cała akcja prowadzona jest w odpowiednim tempie, bez dłużyzn, a sam Hartnett naprawdę wiarygodnie oddaje stany emocjonalne głównego bohatera. Moment, gdy stoi zupełnie nagi na śniegu po zdjęciu przemoczonej odzieży, naprawdę sprawił, że w ciepłym pokoju zrobiło mi się zimno. Ciekawie oddana została zresztą relacja Erica z matką, której postać całej historii dodaje dodatkowego napięcia.
Całemu obrazowi atrakcyjności dodaje fakt, że scenariusz oparty jest na prawdziwych wydarzeniach, a w finałowej scenie pojawi się prawdziwy LeMarqua. Dwa zdania, które wypowiada jako podsumowanie, są więcej warte niż całe tomiszcze coachingowego bredzenia niektórych współczesnych mówców.

środa, 21 marca 2018

Przede wszystkim o kobietach

wyd. Media Rodzina
Dawno nie czytałam książki, która pozostawiłaby mnie w stanie całkowitej refleksyjności. Dawno nie miałam styczności z książką, dzięki której zarwałam noc. Zacząwszy czytać o 21, utknęłam do 4 nad ranem.

Akcja osadzona została w latach 60. XX wieku. W nocie wydawniczej możemy przeczytać, że jest to książka traktująca przede wszystkim o wzajemnych relacjach czarnoskórych kobiet służących w domach białych rodzi, a także o stosunkach i podejściu między nimi a ich pracodawcami. Możemy też dowiedzieć się, że intencją autorki było przemycenie nam treści zmuszających do refleksji nad dość uniwersalnymi kategoriami, takimi jak człowieczeństwo, tolerancja, przyjaźń, strach czy walka o własne przekonania. Wiem też, że najczęściej o książce mówi się w kontekście ciasta czekoladowego z wkładką...

Ja jednak, czytając Służące, miałam refleksję zupełnie inną. Dla mnie jest to powieść przede wszystkim o kobietach. Mężczyzn w tej książce generalnie jest bardzo mało, a gdy już się pojawiają, to w roli epizodycznej i towarzyszącej. Tworzą tło, klimat, zaskakują, wiele wnoszą - docenić ich więc trzeba. Nie o nich jednak opowiada powieść Kathryn Stockett

Kreacji kobiecych mamy tutaj mnóstwo. Przede wszystkim to dwie czarnoskóre służące: Aibileen i Minny oraz przedstawicielka białej klasy wyższej, Skeeter. Nie wyczerpują one jednak galerii postaci. Jest tu też wyniosła, wyznająca rasistowskie przekonania Hilly, Elizabeth, która przywdziewa różne maski, by wpasować się w wyższe sfery oraz szczególnie przeze mnie ukochana postać nieporadnej, nieszczęśliwej Celii. Stockett okazała się świetnym psychologiem i doskonałym obserwatorem, potrafiącym jednocześnie wszystkie swoje obserwacje przenieść na papier. Uczyniła to w taki sposób, że każda z opisywanych przez nią kobiet jest zupełnie inna, mimo że są wtłoczone w dwie tylko role społeczne: pani lub służąca.

Wspomniana przeze mnie Celia Rae Foote jest osobą, która wzruszyła mnie w tej książce najgłębiej. Wyrwana z prawdziwej biedy nigdy nie przypuszczała, że będzie miała dom z niedźwiedziem grizzly w kącie i kochającego męża. Nie potrafi wpasować się w środowisko miejscowej elity, mimo wszystkiego, co zdobyła w życiu, boleśnie odczuwa braki. Jest osobą cierpiącą, trochę nadwrażliwą, a przy tym w każdym swoim wysiłku wzruszającą. Szczególnego rodzaju kłamstwo, które buduje relacje pomiędzy Celią a jej mężem Johnnym, jest wyrazem ogromnej miłości małżonków.

Ciekawą postacią jest również wspomniana wcześniej Skeeter. Wykształcona, pewna siebie, nastawiona na cel dziewczyna, dla której zamążpójście nie jest szczytem marzeń. Mimo to chciałaby wejść w relację z mężczyzną i nie spodziewa się jeszcze, że znajdzie się w sytuacji, w której będzie musiała dokonać wyboru, co jest dla niej ważniejsze.

Oczywiście, to wszystko nie byłoby tak wiarygodne, gdyby nie realia codzienności. Autorka w bezkompromisowy sposób opisuje ówczesne przekonania. Punktem zwrotnym dla wielu bohaterek książki staje się propozycja ustawy nakazującej budowanie toalet na zewnątrz domu, aby czarnoskóra służba nie korzystała z sedesów białych osób.
Zasada numer trzy: jak gotujesz jedzenie dla białych, próbuj inną łyżką. [...] Zasada numer sześć - nie bijesz jej dzieci. Biali wolą sami spuszczać manto swoim dzieciom.
Zasad jest wiele i nakazują one jadać czarnym osobno, mieć osobną zastawę i nie zapuszczać się do sklepów dla białych. Mimo to, jak pokazuje postać Aibileen, w takich warunkach również można stworzyć prawdziwą więź i pokochać białe dzieci, czasem zdobywając bezgraniczną miłość i wdzięczność swojej pracodawczyni.

Służące wzruszają, ale i można nieźle uśmiać się przy tej lekturze. Czyszczenie niedźwiedzia grizzly czy moment, gdy Skeeter jedzie na pierwszą randkę starą ciężarówką, ciągnąc na przyczepie traktor to przezabawne momenty, pozwalające bawić się lekturą.

Wiem, że istnieje również film z Emmą Stone w roli Skeeter i na pewno również po niego sięgnę. Tymczasem lekturę polecam wszystkim!

niedziela, 18 marca 2018

Trzy billboardy za Ebbing... Dlaczego polecam?


Tutaj będzie krócej, bo nie czuję się na tyle kompetentna by oceniać szczegóły sztuki filmowej. Mogę więc pisać jedynie o swoich odczuciach po seansie. Odczucia zaś w przypadku filmu Trzy billboardy za Ebbing są zaś bardzo pozytywne.

Fabuła zapewne jest wszystkim doskonale znana, więc tylko dla przypomnienia: po śmierci córki matka, nie mogą pogodzić się z faktem, iż miejscowy szef policji, Bill Willoughby nie znalazł sprawcy mordu, opłaca reklamę - wyzwanie w kierunku stróża prawa na trzech billboardach znajdujących się przy mało uczęszczanej trasie. Oklejenie przestrzeni reklamowych pytaniem staje się początkiem wydarzeń, których matka (w tej roli Frances McDormand) do końca nie przewidziała.

Powiem tak: bardzo łatwo jest taki film przedramatyzować, skupić się na nieszczęściu matki, obrazować na zasadzie czarne - białe. Tutaj tak nie jest. Sama zrozpaczona matka nie jest postacią jednoznaczną, swoje za uszami ma, a niektóre jej decyzje mogą zatrważać. Trudno jest też ocenić postępowanie przedstawicieli prawa, w szczególności zaś Jasona Dixona (Sam Rockwell) - rasisty, brutala, uważającego przemoc za najlepszą drogę panowania nad społeczeństwem. Opinia na jego temat w trakcie filmu może odmienić się całkowicie.

Mimo poważnego tematu w filmie nie brakuje humoru, czasami trochę makabrycznego, czasami zadziwiającego... To obraz, który wypada rozpatrywać na kilku płaszczyznach. Dla mnie najważniejszą była opowieść o ludziach, o charakterach i, oczywiście, niezmiennie o tym, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.

Nie taki znowu Kopciuszek...

wyd. Filia
Moje zdanie na temat twórczości Alka Rogozińskiego do tej pory było różne. Z reguły w jakimś stopniu mnie te książki bawiły, z drugiej strony denerwowała mnie pewnego rodzaju wtórność dowcipu, zwłaszcza w zakresie komizmu językowego. Więcej pisałam o tym tutaj.

Spośród wszystkich bohaterów stworzonych przez pisarza największą sympatią obdarzyłam Różę Krull, chociaż miłość rozkwitła przy okazji Do trzech razy śmierć, przy Lustereczku... znacznie dogasając. Najnowsza książka cyklu z Różą, Kto zabił Kopciuszka? sprawia jednak, że mój afekt zostaje dodatkowo pobudzony i liczę, że trwał będzie nadal.

Oto Róża jest w kryzysie - w jej przypadku to nic nowego. Weny pomaga jej szukać niezrównana Miłka, autorka horrorów i matka psoszczura (nie pytajcie, czytajcie...). Obie panie trafiają na charytatywny bal, podczas którego z życiem pożegna się młoda, zdolna i kontrowersyjna gwiazda estrady. Wskutek dziwnego splotu okoliczności podejrzanym zostanie Mario - znany doskonale Róży i czytelnikom Rogozińskiego youtuber makijażowy (jeśli taka kategoria nie istnieje, najmocniej przepraszam). Jak łatwo się domyślić, Róża wpada na trop, a będzie to trop pełen wytężonej pracy umysłu podpartej sernikiem. Pojawi się nawet policyjny pościg ulicami warszawskiego Śródmieścia.

W Kto zabił Kopciuszka jest to, co u Rogozińskiego najlepsze: specyficzny styl pisania, humor związany z sytuacjami i wypowiedziami bohaterów. Jednocześnie pisarz wyzbył się tego, co mnie irytowało: rozwlekłych dygresji, mających w zamyśle śmieszyć, a w praktyce rozbijających narrację. Tutaj nie dość, że są zabawne, to jeszcze zostały wkomponowane w akcję w sposób bardzo naturalny (historia o martwym kocie w przesyłce kurierskiej). Dialogi między Różą a Miłką są zresztą w każdym momencie najmocniejszym punktem książki. Do zupełnie szczerych łez śmiechu doprowadziło mnie z kolei stracie babci Paździerzak z Andraszkową, chociaż momentami miałam wrażenie, że scena sprawdziłaby się lepiej osadzona w wiejskim kościele. Klimat małej miejscowości pasowałby tu jako żywo.

To jednak nie zarzut, raczej refleksja. Poza tym realia współczesności odwzorowane idealnie. Nadal przewijają się tutaj celebryci, których znamy z portali i gazet plotkarskich, co prawda bez złośliwych szpileczek, ale rozumiem rezygnację z tego elementu wcześniejszych powieści.

W komedii kryminalnej bardzo łatwo jest popaść w pułapkę powierzchownego potraktowania postaci. Trup to trup, podejrzany to podejrzany i po cóż drążyć temat... Pisarz natomiast umiejętnie nadał swoim postaciom przestrzenności. Nie są oni karykaturami utrzymanymi na jednorodnym poziomie. Jeśli ktoś jest wredny, fakt ten mógłby stać się jedyną cechą jego osobowości. Tutaj tak nie jest. Z pozoru złośliwa osoba ma cechy pozytywne, o czym dowiadujemy się z relacji ludzi znających ofiarę. Sympatyczny i dusza człowiek może ukrywać w sobie coś więcej. I za to ogromny plus!

Wzmianką o bibliotece w Kamieniu Krajeńskim (stąd właśnie pochodzę) Alek Rogoziński kupił mnie całkowicie. Nic więc dziwnego: wcześniej ja kupiłam jego książkę i polecam serdecznie. Z poczuciem humoru, wiadomo, bywa różnie i różni ludzie mają je na różnym poziomie, myślę jednak, że miłośnicy twórczości nadal będą zadowoleni, a niektórzy nieprzekonani mogą się teraz przekonać.

sobota, 17 marca 2018

Remigiusz Mróz jest jak Korea Północna... Czytając "Testament"

wydawnictwo: Czwarta Strona
W tej części Joanna Chyłka powie do swojego klienta:
Jest pan trochę jak Korea Północna. Z pańskiego punktu widzenia wszystko jest z panem w porządku, ale wszyscy inni widzą, że tak nie jest.
Złośliwa strona mojej natury rzekłaby, że z pisarstwem Remigiusza Mroza jest jak z Koreą, gdyby nie fakt, że po koszmarnej Nieodnalezionej i jeszcze gorszej Czarnej Madonnie odetchnęłam z ulgą. Tak źle nie było. Po kolei jednak - i ostrzegam, że są spoilery, jeśli więc jest to dla Ciebie, drogi Czytelniku duży problem, to... cóż, wiesz, co robić.

Początek Testamentu przedstawia nam stan rzeczy, którym zakończyliśmy poprzedni tom serii (o tejże części pisałam tutaj). Joanna Chyłka straciła dziecko, a Kordian Oryński trafił do więzienia w związku z oskarżeniem go o pomoc w eutanazji matki. Już pierwsza strona powieści pokazuje nam to, o czym pisałam przy okazji Nieodnalezionej - Mróz w żadnym razie nie powinien brać się za powieści z psychologiczną ambicją, bo nie wychodzi mu to kompletnie. Chyłka bowiem, zdaniem narratora, jest w kompletnej rozsypce. Mowa o pustce i o przybliżaniu się do śmierci, pojawia się też bardzo wiele górnolotnych fraz, których Mróz wcześniej raczej nie używał, a już na pewno nie w serii o Joannie Chyłce. Całość została nam spuentowana obrazkiem, iż nawet wyświetlacz w telefonie Chyłki jest pęknięty. Dobrze, jestem w stanie zgodzić się z tym, że graniczne doświadczenia zmieniają ludzi... Tyle, że Chyłkę zmieniły na pierwsze trzy - cztery strony.

W takich oto okolicznościach do mecenas Joanny trafia ginekolog Rafał Kranz. Lekarz ów prowadził jej ciążę, znany jest z opryskliwości i niesmacznych tekstów pod adresem swoich pacjentek, jednak poza wszystkim to świetny fachowiec. Do kancelarii Żelazny&McVay sprowadzają go okoliczności szczególne: jedna z pacjentek, którą widział na oczy raz w życiu, zapisała mu w testamencie pokaźny majątek. Pech chce, że Beata nie żyje, a jej rzekome samobójstwo za pomocą relanium i hydroksyzyny przepisanych przez Kranza (choć jeszcze kilkanaście stron wcześniej przepisał jej antykoncepcję i tylko ją) zostało uznane za morderstwo. Chyłka nie bardzo chce człowieka bronić, ale ten obiecuje jej pomoc w wyciągnięciu Oryńskiego z więzienia.

Okazuje się, że Rafał Kranz proponuje rezygnację z układu, jaki Oryński zawarł z prokurator Feruś (opiewał ów pakt na pół roku więzienia w zamian za przyznanie się do winy) i doprowadzenie do procesu. Wówczas będzie mógł pomóc, gdyż "ma w garści" jednego z ławników i zmusi go w ostatniej chwili do wycofania się z powodów zdrowotnych. Prokuratura będzie musiała rozpocząć proces od nowa, a dzięki ujawnionym faktom nie będzie do tego skłonna. Wszystko dlatego, że Kormak "w zaufaniu" przekazał pani prokurator informacje na temat rzekomo istniejących maili, w których Zordon "układa się" z kimś z prokuratury i pisze wprost, że spróbuje porozumieć się z oskarżycielem, by zataić zabójstwo matki z zimna krwią, upozorowane na pomoc w eutanazji. Na podstawie tych informacji Feruś zrywa porozumienie, ławnik się wycofuje, po czym okazuje się, że maile nie były wiarygodne i Oryński wychodzi na wolność. Trochę to słabe, zwłaszcza, że w Oskarżeniu prokurator Feruś nie była przedstawiona jako kompletna idiotka.

Tajemnicze morderstwo naprowadza Chyłkę na trop reprywatyzacji działek w Warszawie. Nie pytajcie mnie jak na to wpadła, prawdopodobnie jest genialna. Autor rozwiązał sytuację w ten sposób, iż Joanna po prostu kazała Zordonowi sprawdzić historię reprywatyzacyjną posesji, którą Widera zapisała Kranzowi. Nie wskazywały na to żadne dokumenty, żadne zeznania, sugestie którejkolwiek strony. Jak się domyślacie, trop okaże się zasadny.

Tu pojawia się moje pierwsze "ale". Owszem, Mróz historii reprywatyzacji poświęcił sporą część swojej książki, pisząc o tym zarówno ogólnie, jak i w kontekście powieściowego domu. Problem w tym, że gdyby całą historię kryminalną i procesową otrzepać z prywatyzacyjnej obudowy, wyszłoby na to samo. Sprawa własności posesji wnosi tak niewiele, jeśli cokolwiek, że prowadzi mnie do tezy o próbie wpisania się w modny i głośny ostatnio temat bez jakiegokolwiek przemyślenia i wplecenia w fabułę.

Znajdziemy w Testamencie stałe elementy każdej powieści z cyklu o Chyłce. Wszystko wskazuje na to, że od tego tomu cyklu na dłużej zagości w świecie przedstawionym postać Williama McVay'a - syna jednego ze wspólników kancelarii. To z Williamem zresztą Chyłka była w ciąży. W kontekście tego bohatera zetkniemy się ze znanym zabiegiem: skoro William jest Brytyjczykiem, to musi, zdaniem Mroza, wyglądać jak brytyjski następca tronu (yyy, ale książę Karol nie jest zabójczo przystojny...). O tym wrzucaniu Brytyjczyków do brytyjskiego worka pisałam już przy recenzji Oskarżenia.

Stary McVay zostaje zamordowany w toku książki - tak naprawdę zupełnie od czapy, bo to też nie ma większego wpływu na fabułę. Całość odbywa się, oczywiście, przy użyciu tej samej mieszanki leków i tu po raz kolejny pojawia się nieścisłość... Najpierw była mowa o tym, że Kranz przepisał Widerze antykoncepcję, później że leki służące zbrodni były wypisane na recepcie wystawionej przez Kranza dla Kranza, teraz znów przepisał te leki Widerze... Strasznie to zawikłane. W każdym razie zgon w żaden sposób nie działa na bohaterów i tutaj wracamy do koślawego psychologicznego motywowania bohaterów przez Mroza. Chyłka, gdy dowiaduje się o śmierci swojego przyjaciela i mentora, w pierwszej chwili jest w szoku... i dwie kartki dalej po tym szoku nie ma śladu. Tendencja utrzyma się do końca powieści. Jedynym śladem emocji Williama McVay'a jest upicie się na firmowym przyjęciu po tym, gdy odziedziczył udziały ojca w kancelarii, a chwilę po tym jest już wszystko w porządku. Dodajmy, że owo nadużycie alkoholu za objaw rozpaczy po stracie najbliższej osoby uważa wyłącznie Chyłka i nic innego w książce nie potwierdza jej przemyśleń.
W Testamencie nadal jesteśmy raczeni rzekomo błyskotliwymi ripostami mecenas Chyłki, które z każdą kolejną odsłoną stają się dla mnie coraz bardziej irytujące. Coś się jednak z Mrozowymi postaciami stało niedobrego i nie mam tu na myśli tylko tego, że obyta w świecie i kulinariach Chyłka nie wie, czym jest quiche. Nie niepokoi mnie również tak bardzo fakt, że Joanna nagle dochodzi do wniosku, że zawsze wolała jeździć taksówkami niż uberem, choć z wcześniejszych książek to nijak nie wynikało. Bohaterom brakuje dookreślenia, a Oryński w tej części kompletnie stał się mało istotną postacią epizodyczną. Uprzedzając pytania - uwaga, spoiler! - mimo że Chyłka zaproponuje Kordianowi związek nadal nie pójdą do łóżka. Bladego pojęcia nie mam, jakim cudem ten człowiek nie nabawił się jeszcze nerwicy seksualnej!

Pojawiła się jednak górnolotność, której wcześniej nie było i która przeszkadza mi bardzo, bo nie jest właściwa dla tej książki. Owo wchodzenie na wyższy poziom przejawia się na przykład w wypowiedziach bohaterów, gdy w rozmowie z siedzącym jeszcze w celi Kordianem Chyłka wygłasza refleksję, iż dla niektórych więzieniem jest Rakowiecka, a dla innych strach, a jeszcze dla innych maski, za którymi ukrywają się przed światem... Innym przykładem są myśli Oryńskiego, który wychodzi z budynku prokuratury na Bagateli i nagle napada go skojarzenie, że na ulicy tej mieszkał Baczyński i że jego wyjście z więzienia to jest taka "chwila bez imienia, która wypali się w hymnie", o jakiej pisał Krzysztof Kamil. Porównanie: dramat - zwłaszcza jeśli uprzytomnić sobie, że Baczyński pisał o wojnie, a Oryński ma głowę nabitą rozprawą sądową. Naprawdę, nie wiem, co Mróz bierze, że uznał to porównanie za stosowne.

W tej części również sama strona sądowa została przez Mroza wyraźnie okaleczona. Kluczowe w sprawie Kranza zeznanie Oryńskiego zostaje nam zreferowane dwoma zdaniami, Mróz poskąpił nam również starcia Kordiana z prokuratorem. Dowiemy się o nich tylko tyle, że:
Przysłuchiwała się jego staraniom, by zdyskredytować zeznania Kordiana, ale Oryński radził sobie śpiewająco. Odpierał każdy atak, odpowiadał spokojnie, bez emocji, bez sygnałów świadczących o ukrywaniu jakichkolwiek niejasnych motywów.
Cała tajemnica, jak to u Mroza, wyjaśni się na ostatnich kilkunastu stronach i zostanie zręcznie opowiedziana przez Chyłkę. Później pojawi się ckliwy kawałek w postaci wątku romantycznego między Chyłką a Zordonem przerwanego kolejną kłodą pod nogami obojga. Tym razem okaże się, że William McVay zaraził prawniczkę wirusem białaczki ludzkiej i dopiero w kolejnym tomie dowiemy się, czy będzie żyła.

Cóż mogę dodać? Plus za intertekstualność. Gdy jedna z postaci mówi, że earl grey niezbyt dobrze jej się kojarzy, poczułam się rozbawiona i od razu wezbrała we mnie fala zrozumienia. Niestety, to zbyt mało, żeby książka mi się podobała. Na pewno jest lekturą lepszą od czytania Czarnej Madonny i Nieodnalezionej, ale znacznie gorszą niż choćby pierwsze tomy serii o warszawskich prawnikach.

piątek, 16 marca 2018

O życiu na paprykowym polu piórem Makisa Tsitasa

wydawnictwo Książkowe Klimaty
Jeśli słyszymy o człowieku, który ma lat pięćdziesiąt i właśnie stracił pracę, której poświęcił lwią część swojego życia, możemy przypuszczać, że będzie nieciekawie. Rzeczywiście, wyswobodzony z kleszczy szefa-idioty Chrysowalantis wpada z deszczu pod rynnę.

Mamy przed sobą bohatera specyficznego. W trakcie lektury zastanawiałam się, czy lepiej określić go mianem współczesnego bohatera tragicznego czy też ulokować w kategorii everymana. Chociaż wydawnicza recenzja każe nam źródeł stanu psychicznego upatrywać w kondycji greckiego społeczeństwa, myślę, że everyman jest w tym przypadku dobrym tropem. Z Chrysowalantisem można się utożsamić, można się przejąć jego nieszczęściem, a nawet odnaleźć w nim siebie:
Moje życie rozpościera się na bezkresnym polu pełnym czerwonych papryk. Gdy upadam (zawsze na twarz), zostaję poparzony. Takie jest moje życie. Niezmiennie wpadam w jakieś sidła, ląduję w ciernistych chaszczach i pokrzywiskach, nie pamiętając, że jestem bosy.
Bohater wykreowany przez Tsitasa funkcjonuje, oczywiście, w społeczeństwie. Jego najbliższe otoczenie to siostry, rozkładające swój dług z kart kredytowych na raty i oczekujące, że brat go ureguluje, a także ojciec pogardzający swoim potomkiem. Chrysowalantis tkwi w swojej beznadziei, karmiąc się sprzecznościami. Jest głęboko wierzący, lecz odwiedza domy publiczne. Żąda akceptacji i tolerancji, nie znosząc przy tym obcokrajowców, kończy 50. i chce zacząć być mężczyzną... Ma przy tym przekonanie o katastrofalności swoich dotychczasowych dokonań:
Zawsze zapominam wdziać obuwie. Nie mam nawet pantofli, choć z góry wiem, dokąd zmierzam.
Jak każdy człowiek w nieszczęściu, próbuje też szukać usprawiedliwień - komu z nas się nie zdarza?
[Ojciec] Mawiał mi: "Uważaj, uważaj, uważaj!", ale ja byłem jak dziurawy garnek bez pokrywki, do którego wchodziło, co tylko chciało.
Wiadomo, że to od czytelnika zależy, ile w Chrysowalantisie odnajdzie siebie. Nie ulega jednak wątpliwości, że Tsitas stworzył wiarygodny portret człowieka, nie radzącego sobie z życiem, z emocjami, nie potrafiącego nawet pogodzić swoich własnych poglądów i wyznawanych wartości wewnątrz siebie. To lektura frapująca, przykuwająca uwagę, chociaż w konsekwencji chyba smutna, bo prowadząca do wniosku, że każdy z nas jest zawsze sam. Polecam!

poniedziałek, 5 marca 2018

„Głupcy biegną tam, gdzie aniołom strach nogi wiąże”. Czytając "Kredziarza..."

wyd. Czarna Owca
Do Kredziarza zabierałam się jak pies do jeża. Głównie dlatego, że reklamowany był aprobującym zdankiem autora Kobiety w oknie, którą czytałam tutaj. Ta zaś nie przypadła mi do gustu, o czym można było przekonać. Mimo to Kredziarza przeczytałam i jestem zadowolona z lektury. Nie obędzie się jednak bez drobnego „ale”(naprawdę drobnego).

Marketing sprawił, że na okładce powieści znalazła się również informacja, że będzie mrocznie i tajemniczo. Nie, nie będzie, ale będzie za to bardzo dobrze!

Od samego początku mamy w tej powieści dwa plany: rok 1986, gdy Eddie i jego przyjaciele jako dzieci byli świadkami przerażających wydarzeń, oraz rok 2016, kiedy do przyjaciół docierają tajemnicze listy o dziwnej, nawiązującej do przeszłości treści. Nie ma tu jednak żmudnego dokopywania się do czegokolwiek na podstawie szczątkowych informacji - od samego początku czytelnik korzysta z dwóch planów. Ogromny plus za to, że dziecięce doświadczenie jest opowiedziane przez filtr dorosłości, nie tracąc jednak nic z właściwej dla tego wieku, powoli przemijającej naiwności i błogiego niezrozumienia wydarzeń dookoła.

To, co wydaje nam się oczywiste, w każdej chwili może nam zostać odebrane.
Dla mnie nie jest mrocznie - być może trochę inaczej rozumiem to słowo. Nie zmienia to faktu, że jest bardzo mądrze. Momentami nie chce się wierzyć, że to debiut - mam na myśli sprawny warsztat. Powieść jest wielowątkowa, wieloproblemowa - niektóre z tematów zaledwie zahacza i sygnalizuje, w przypadku innych zmusza bohaterów do zastanowienia się.

Bycie dobrym człowiekiem nie polega na śpiewaniu hymnów czy modleniu się do jakiegoś mitycznego bóstwa. Nie chodzi o noszenie krzyżyka i chodzenie co niedziela do kościoła, ale o to, jak traktujesz innych ludzi. Dobry człowiek nie potrzebuje religii, bo wystarczy mu przekonanie, że postępuje właściwie.
Nie spodziewajcie się klasycznego kryminału, bo takiego tu nie znajdziecie. To przede wszystkim znakomita i mądra książka psychologiczna. Przy tym wszystkim jest powieścią sprawnie napisaną, różnicującą język w zależności od bohatera, rozgraniczającą zachowania i osobowości. Każda z tych literackich kreacji jest odrębna, dźwiga na plecach swoje emocje i swoje przeżycia, które przełożyły się na późniejsze losy. Autorka bardzo sprytnie wyciąga te emocje na wierzch, pokazuje jak przekładają się na dorosłe życie. Przy tylu bohaterach literackich łatwo byłoby się pogubić, potraktować niektóre z aspektów po łebkach, tutaj zaś udało się uniknąć pułapki. Przejście z życia dziecka do dorosłości, zaprezentowane wiarygodnie i dokładnie, świadczy o dużej pieczołowitości autorki.

W powieści znajdziemy też sporo uniwersalizmu i prawd, śmiało mogących aspirować do roli sentencji. Szczególnie dotyczy to rozmów Eddiego z rodzicami - wychowawcami mądrymi, wspierającymi,  a przy tym jednak nieidealnymi, ocenianymi przez chłopca (później też dorosłego człowieka) krytycznie.

To, jakim jesteś człowiekiem, nie ma wpływu na to, co się z tobą stanie po śmierci. Ale ma ogromne znaczenie dla życia. Dla innych ludzi. Dlatego zawsze trzeba być dobrym dla innych.
Inspirujące są również refleksje samego Eddiego - już jako dorosłego, odnoszącego się do „szczenięcych” doświadczeń z dzisiejszą wiedzą. Czytając jego przemyślenia, co jakiś czas powtarzałam w myślach „to ja”, „to przecież o mnie”, co świadczy tylko o tym, że mimo obcych mi strasznych rzeczy, których jako chłopiec był świadkiem, Eddie stanowi postać, z którą można się utożsamić, którą próbujemy zrozumieć i z którą można sympatyzować.

Moje życie określają rzeczy, których nie zrobiłem i nie powiedziałem. Myślę, że wielu ludzi ma tak samo. Nie zawsze definiują nas nasze osiągnięcia, bywa, że ważniejsze są zaniedbania. Nie tyle kłamstwa, ile prawdy, które postanowiliśmy przemilczeć.
Kredziarz to świetna książka i świetna psychologia obudowująca wątek kryminalny związany z tajemnicą sprzed lat. Gorąco polecam!

Głupcy biegną tam, gdzie aniołom strach nogi wiąże.

niedziela, 4 marca 2018

Z okna widać więcej?

wyd. W.A.B.
W jednej z rekomendacji przeczytałam, że jest to najlepszy thriller od czasu Zaginionej dziewczyny. Ten tytuł kojarzy mi się jedynie z filmem i uważam rzeczywiście za obraz świetny, podeszłam więc do powieści Finna z dużymi oczekiwaniami. Nie powstrzymały ich nawet mało pochlebne recenzje z jakimi zetknęłam się na różnych grupach czytelniczych. Towarzyszyły im jednakże głosy zachwytu, stąd byłam tym bardziej ciekawa lektury.

Moim zdaniem książka jest pisana bardzo nierówno. Bardzo dobry początek, słabsze rozwinięcie, świetny punkt kulminacyjny, później równia pochyła i dziwne zakończenie. Cała akcja osadzona została w jednym wnętrzu - główna bohaterka cierpi bowiem na agorafobię. Ten fakt dość mocno determinuje sposób narracji, która jest powolna, niespieszna, statyczna - nawet w momentach kulminacyjnych.

Mimo to początek jest niezły. Anna stopniowo wprowadza nas w świat swoich sąsiadów obrazami widzianymi zza okna. Kto o której ćwiczy jogę, kto z kim romansuje, a także co Anna sądzi o poszczególnych osobach zamieszkujących na jej ulicy? Mimo statyczności opisu te obrazki obyczajowe są dla czytelnika (dla mnie) interesujące. Później - prawdopodobnie, bo intencji autorskiej mogę się tylko domyślać - mamy zostać wprowadzeni w przeraźliwie monotonny świat człowieka, który nie jest w stanie wyściubić nosa poza próg. Niestety, mam wrażenie, że autor przesadził. Przez kolejne strony męczymy się wraz z główną bohaterką piciem, siedzeniem w internecie, połykaniem tabletek... Właściwa akcja zaczyna się dopiero w okolicach 200. strony. Przez kilkadziesiąt stron rzeczywiście czujemy się wciągnięci w śledztwo. Kto zabił? Czy w ogóle zabił? Co wydarzyło się podczas sceny, którą Anna spostrzegła przez okno?

Wyjaśnienie jest i jest wprowadzone bardzo słabo. Prywatne śledztwo Anny bowiem do niczego nie prowadzi, a po fragmencie, w którym akcja nabiera tempa, bardzo szybko cały klimat siada. Rozwiązanie zagadki jest szybkie, pojawia się niczym królik z kapelusza i rozstrzyga się na kilku finalnych stronach.

Są więc w tej książce dobre momenty. Właśnie! Momenty. Sama książka nie przykuwa, nie hipnotyzuje i, prawdę mówiąc, czytałam lepsze thrillery psychologiczne.

sobota, 3 marca 2018

"Fortitude" - będzie zimowo i będzie creepy...


Nie słyszałam o serialu Fortitude wcześniej. Po raz pierwszy zetknęłam się z nim, czytając Nieodnalezioną Mroza. Maltretowana żona ogląda go tam wspólnie z mężem-oprawcą. Prawdopodobnie jej nie poprawiło to nastroju, a jego nie skłoniło do spokojniejszego zachowania, ja zaś zrozumiałam stan umysłu Remigiusza podczas pisania najnowszej książki (choć, pisząc te słowa, nie wiem, czy nie wyszło już coś nowszego).

Fortitude to dwie serie. Obie lokowane jako dramat/kryminał. W przypadku pierwszej transzy - pełna zgoda. To 12 odcinków utrzymanych w klimacie fikcyjnego miasteczka w okolicach koła podbiegunowego. Mieszkańcy walczą tutaj o przetrwanie. Pani gubernator marzy, by uniezależnić tereny od Oslo i, broniąc koncepcji Fortitude jako stacji meteorologicznej, forsuje ideę lodowego hotelu. 

Jak dowiadujemy się już w odcinku pilotażowym, z ust jednej z bohaterek, miejsce generalnie jest specyficzne. Chcąc tu przyjechać, musisz mieć pracę i pomysł na siebie, aby mieć pieniądze. Jeśli nie masz pieniędzy, nie ma tu dla ciebie miejsca. W Fortitude jest także szeryf, którego nie sposób nazwać dobrym lub złym szeryfem. Skoro bowiem wszyscy mają pieniądze, nie ma tu zbrodni, szeryf więc nie ma zajęcia. Niebawem jednak ma się to zmienić. Śmierć geologa zaatakowanego przez niedźwiedzia stanie się początkiem dziwnych zdarzeń, o jakich Fortitude wcześniej nie słyszało.

Pierwsza seria utrzymana jest w klimacie bardzo mrocznym, bardzo zagadkowym, ale zagadkowym w sposób dający się logicznie wytłumaczyć w finałowym odcinku. Praca naukowców z ośrodka badawczego podległego Oslo jest tu nieoceniona. Oprócz samej zagadki, w pierwszej serii Fortitude znajdziemy całą galerię postaci, które intrygują i zachwycają dopracowaną psychologią. Mnie szczególnie przypadł do gustu Richard Dormer jako szeryf Dan Anderssen - niejednoznaczny, obarczony przeszłością, noszący wewnątrz swojego demona. Na uwagę zasługuje również Sofie Gråbø jako nieustępliwa i również niemożliwa do prostej oceny Gubernator Hildur Odegard. Postać ta zastanawia, szczególnie jednak w drugiej serii, gdy wysunie się na pierwszy plan i gdy twórcy podkreślać zaczną jej relację z mężem (Erica gra Björn Hlynur Haraldsson). Pierwsza seria to także mnóstwo wzajemnych zależności pomiędzy poszczególnym mieszkańcami. Gdy twórcy zaczną je nam doświetlać, dostrzeżemy, że wcale nie są tak oczywiste i sielankowe jak mogłoby się wydawać. Wszystkiemu towarzyszy, oczywiście, mrok koła podbiegunowego, podkreślający ogólny klimat miejsca.

Niestety, gdy siłą rozpędu zaczęłam oglądać drugą serię Fortitude, zdziwiłam się mocno. Nie chciałabym spoilerować, natomiast powiem wyłącznie tyle, że poza bohaterami i poza przeciągniętym wątkiem prehistorycznych os, druga odsłona znacznie odbiega od wcześniejszej. Twórcy odeszli do kryminalno-thrillerowego mrocznego klimatu na rzecz horroru? opowieści grozy? Momentami nawet groteski i mam tu na myśli głównie - tak przeze mnie ukochanego za serię pierwszą - Richarda Dormera. Skomplikowanie tej postaci na gruncie psychologicznym odeszło w niepamięć, ponieważ postanowiono narzucić mu cechy paranormalne. Czy ten wizerunek się broni? Chyba nie, ponieważ bardziej mnie bawił niż przerażał, a - jak sądzę - nie o to chodziło. Ciekawą pozostaje postać Hildur Odegard - nawet ciekawszą niż w serii pierwszej. Prawdopodobnie dlatego, że wysunięto ją na pierwszy plan, dano wątek dramatyczny, dorzucono konflikt z mężem... Tak, wątek Hildur zdecydowanie jest najlepszym punktem serii drugiej. Broni się jeszcze Vincent Rattrey grany przez Luke'a Treadaway'a, oraz ciekawa postać, także wrzucona w pewnego rodzaju dylemat, kreowana przez Dennisa Quaida.

Pozostali bohaterowie próbują sobie radzić z tym, co przeżyli. Jest to tym trudniejsze, że nie wszystko wrzucić można do worka z napisem "było-minęło". W tym kontekście problematyczne okazują się odnalezione bezgłowe zwłoki. My - widzowie - domyślamy się, w czym rzecz. Oni - Eric Odegard i spółka - jeszcze nie. Nie zabraknie tu sporów i wzajemnych powiązań pomiędzy członkami lokalnej społeczności, choć są mniej istotne niż w serii pierwszej. Mnie to nie odpowiada.

W porównaniu z serią pierwszą, w drugiej odnajdziemy też znacznie więcej obrzydliwości. Dosłownie: obrzydliwości. Wypruwanych flaków, krwi, różnorakich wydzielin. O ile w pierwszej serii klimat mroczności trzymany był ogólną atmosferą, niedomówieniami i ciemnicą, o tyle teraz twórcy poszli na łatwiznę i postanowili zaszokować brutalnością. Mnie to nie pasuje, chociaż rozumiem, że ma to fabularnie sens. O ile bowiem pierwszą część thrillerem nazwać można, o tyle druga to już bardziej horror

Wtręt kobiecy: seria druga ma jednak pewien interesujący aspekt, który nazywa się Emil Hoştină. Tenże zauroczył mnie po raz pierwszy jako śmierciożerca w Harrym Potterze i czuję, że muszę bliżej zainteresować się jego filmografią, bo Filmweb podaje, że jest wcale taka niemała.

Reasumując, mogę polecić pierwszą serię - zwłaszcza miłośnikom mroku i tajemnicy. Drugą serię oglądałam już raczej siłą rozpędu, cierpiąc nad karykaturalnym "shorroryzowaniem" postaci kreowanej przez Richarda Dormera i przerzucając swoją sympatię na rolę Luke'a Treadaway'a. Myślę, że niewiele straciłabym, gdybym poprzestała jednak na 12 odcinkach pierwszej odsłony.

Czyżby "początek spirali szaleństwa"?

wyd. Novae Res
Bardzo zmęczyła mnie ta książka. Spodziewałam się kryminału, którego akcja dzieje się w Bieszczadach - przynajmniej tak sugerowała mi okładka. Otrzymałam obyczajówkę z kryminałem w tle, opisującą wydarzenia z Wrocławia. Intryga banalna, oparta na wcześniejszych schematach.

Komisarz Ewa Barska, pracująca - jak już wspomniałam - we Wrocławiu, zostaje wezwana na miejsce znalezienia zwłok. Już widząc pierwsze ciało, w swym genialnym umyśle odkrywa, że to dopiero "początek spirali szaleństwa". Ma rację, jakżeby inaczej! Wszelkie tropy wiodą na Wydział Historii miejscowego uniwersytetu, gdzie Ewa poznaje przystojnego naukowca. Kreowana na konkretną babkę wcale jednak taka nie jest. To kolejna z nieudanych postaci polskiej literatury kryminalnej.

Mnie osobiście najbardziej kusił i nęcił wątek sekciarski. Pojawił się on, oczywiście, ale nie w takiej formie, w jakiej bym sobie tego życzyła. Generalnie samą sprawę śledztwa zdominowały wątki obyczajowe, a dochodzenie w dużej mierze jest czytelnikowi referowane. „Ostatnie dni upłynęły na przesłuchaniach”... „Przez ostatnie dni poświęciła się śledztwu”... Na litość, sięgnęłam po kryminał po to, żeby poczytać o tych śledztwach i przesłuchaniach, a nie o tym jak komisarz Ewa szykuje się na randkę z doktorkiem...

Sam sposób narracji to krótkie, urywane i nie zawsze gramatyczne zdania. Historia kryminalna potraktowana po łebkach, zaś obyczajowa przywodząca na myśl Harlequina. Nie polecam!