|
wydawnictwo: Czerwone i Czarne |
Sięgnęłam po
książkę, bo zachęciły mnie informacje o niej. O tym, że można rozmawiać o
aborcji bez wrzeszczenia i manifestowania. We wstępie autorki piszą, że:
Ta książka
jest dla tych, którzy mają ugruntowane zdanie na jej temat, ale także dla tych,
którzy nie wiedzą, co myśleć. Dla jej zwolenników, bezwzględnych przeciwników i
tych, którym odpowiada wieloletni kompromis w tej sprawie. Po przeczytaniu tej
książki trudniej będzie formułować jednoznaczne sądy na ten temat. [...] Łatwo
jest powiedzieć: „Ja nigdy” albo „Ja zawsze”. Sytuacja się komplikuje, kiedy
poznamy bliżej czyjąś historię - wówczas pogląd, wiara, idea odchodzą na dalszy
plan. Okazuje się, że życie ich nie dogania.
W książce znajdziemy osiem
wywiadów z kobietami, które aborcji dokonały, oraz jedną rozmowę z lekarką, która zna sprawę od strony zawodowej. To bardzo różne osoby: wierzące i niewierzące, takie,
które bardzo chciały mieć dziecko i takie, dla których była to wpadka, te,
które, dokonując terminacji ciąży, myślały głównie o sobie i te, które myślały
o przyszłym dziecku... Ostrzegam: nie będzie tu prostych historii i, wbrew
deklaracjom ze wstępu, jest to książka pisana dość jednokierunkowo - w obronie
prawa do decydowania. Ponieważ śledziłam temat w mediach dość uważnie, zasadniczo
opowieści ani mnie nie zszokowały, ani mnie nie zaskoczyły. Zdania również nie
zmieniłam ani na milimetr, nie zgadzam się więc z deklaracją, że po lekturze
trudniej będzie sformułować sąd. Na pewno jednak jest to tekst, który pokazuje, że obecna ustawa jest udawaniem. Rządzący udają, że mamy swego rodzaju kompromis w trzech przypadkach, kobiety udają, że się dopasowują. W efekcie końcowym prawa nie przestrzega żadna ze stron.
Myślę, że zdziwiona może poczuć się osoba sięgająca
po tę książkę bez wcześniejszej styczności z problemem. Zaskoczenie wzbudzać może fakt, że w Polsce jednak
aborcja nie jest procesem tak klarownym jak wynika z ustawy. Nawet w przypadku
wyraźnych wskazań do terminacji ciąży, nadal prościej jest przeprowadzić
procedurę poza granicami niż przechodzić w Polsce to wszystko, co trzeba
przechodzić. Prawdopodobnie w Czechach czy Niemczech jest po prostu prościej:
Znajomi
lekarze opowiadali nam, że przychodzą do nich zadeklarowane katoliczki i
proszą, żeby „zatrzymać to dziecko”, bo nie może przejść im przez gardło to
straszne słowo „aborcja”. A inne mówią: „Jak mi pani nie pomoże, to skoczę z
okna”. Taki jest właśnie efekt słów, jakie padają codziennie w Polsce na temat
aborcji. [...] Zanim ktoś z państwa będzie chciał powtórzyć te słowa, niech
przeczyta najpierw opowieści, które są w tej książce.
Ostatnio
jedna z zachodnich dziennikarek napisała mi, że była w niemieckiej klinice
ginekologicznej w miasteczku leżącym przy granicy z Polską. jednego dnia
przyjechało tam dziesięć Polek. [...] Cztery z nich miały wskazania do legalnej
aborcji, która powinna być przeprowadzona w kraju. Dziewczyna po gwałcie
wielokrotnym, kobieta chora na cukrzycę po czterech cesarskich cięciach,
40-letnia kobieta z płodem z zespołem
Edwardsa, czyli z wadami genetycznymi tak poważnymi, że powodują deformację
ciała i narządów wewnętrznych, inna z płodem bez mózgu. W Polsce nie udzielono
im pomocy, choć wszystkie oprócz jednej o to walczyły, aż zorientowały się, że
wkrótce będzie za późno na aborcję, bo lekarze biorą je na przeczekanie. Ta
zgwałcona dziewczyna od razu przyjechała do Niemiec, bo nie miała siły
tłumaczyć na policji, jak była ubrana, kiedy zaatakował ją gwałciciel i jak
wyglądały szczegóły gwałtu.
Same opowieści są zaś
przejmujące. Mamy tu relację kobiety, która cieszyła się, że jej dziecko zmarło
jeszcze w łonie, bo nie musiało umierać dusząc się i cierpiąc z bólu, mając
wnętrzności na zewnątrz jamy brzusznej. Proszę sobie wyobrazić, co by z nią
było, gdyby urodziła się żywa. Czytamy bez ogródek o tym, że na etapie życia
płodowego nie wykształcił się mózg, lecz biło jego serce, wodogłowie zaś przez
ostatnie miesiące powodowało u ciężarnej ból i cierpienie: tak fizyczne, jak i
psychiczne. Przeczytamy też historię matki, której nikt nie uprzedził, że
urodzi dziecko z Zespołem Downa, nie była więc na to przygotowana w żadnym
stopniu.
Książka opowiada też o tym,
że nie wszystkie tzw. hospicja prenatalne pomagają kobietom. Mówi o odwlekaniu
terminu i wysyłaniu na kolejne badania, aby było już za późno. O testach, które
robi się „dla świętego spokoju”. Mamy wreszcie porównanie kliniki holenderskiej
i polskiego szpitala, gdzie badanie pod kątem sprawdzenia możliwości terminacji
ciąży przeprowadzane jest w asyście kilkunastu studentów, będących tam wbrew
woli kobiety. Wreszcie o tym, że w tym akurat temacie za PRL-u było dużo
prościej... Co również nie było dobre - trzeba oddać sprawiedliwość autorkom i
rozmówczyniom, że zastrzegają ten fakt!
To wreszcie książka o żegnaniu
się z dzieckiem i terminacji ciąży, o czekaniu na kolejne dziecko i
przyrzekaniu sobie, że nigdy więcej, o emocjach i „trumienkowym” w wysokości
4000 złotych.
Lekarka, która takie porody
przyjmuje, mówiła mi, że ci rodzice chcieli poznać swoje dziecko, dotknąć je,
przytulić. Co miała im pokazać? Jedno oko, pusta czaszka owinięta w szmatkę,
płacz i wycie z bólu, mimo że przez dziesięć dni było na morfinie. Bo ktoś
zadecydował, że matka nie może dokonać aborcji.
W tym sensie jest to na pewno
książka bardzo cenna i na pewno bardzo potrzebna.