Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 29 kwietnia 2018

Wszyscy kłamią... Filmowe polecenie weekendowe


Czy ufasz swoim przyjaciołom na tyle, by opowiedzieć im o wszystkim? Dokładnie o wszystkim. Bardziej szczerze niż na spowiedzi. Zdradzić każdy sekret i każdy problem?

Ile informacji nosisz w swoim smartfonie? Uczucia, romanse, problemy, niedomówienia?

Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie to film, który odnosi się do obu tych aspektów. Jego akcja rozgrywa się w jeden wieczór, w jednym mieszkaniu. Siedmioro przyjaciół (w tym trzy pary małżeńskie) spotyka się na kolacji, podczas której pada luźny pomysł: odkryjmy swoje karty. Każdy zasiadający przy stole przez jeden wieczór ma obowiązek zdradzić treść każdej przysłanej wiadomości, maila, smsa, a ewentualne telefony przychodzące odebrać w trybie głośnomówiącym... Z pozoru to niegroźna zabawa, okazuje się jednak, że każda z osób ma do ukrycia więcej niż jej się wydawało.

Tak jak wspomniałam wcześniej na ten film można patrzeć dwustronnie. Z jednej strony dość przerażająca jest świadomość, ile rzeczy na nasz temat można wywnioskować na podstawie zawartości telefonu. Mnie jednak znacznie bardziej uderzył fakt, jak wiele niedomówień i przemilczanych sytuacji może istnieć w grupie pozornie zżytych z sobą osób. Pomyślałam sobie nawet, wskutek rozwoju akcji w filmie, jak bardzo nieszczerym jest - często używane w codzienności - zapewnienie: "możesz mi o wszystkim powiedzieć". Historia naszych bohaterów wzbudza pewną niepewność: czy naprawdę każdą informacją można podzielić się z najbliższymi?
Film nie daje prostych odpowiedzi, natomiast pozostawia odbiorce z mnóstwem pytań. Dla mnie to ogromny atut tego obrazu. Jeśli ktoś lubi filmy "rozmawiane", trochę burzące dotychczasowe przekonania, polecam bardzo gorąco.

piątek, 27 kwietnia 2018

Z cyklu: moje rozczarowania. "Hotel Zaświat"

wyd. Oficynka
Ponieważ nie do końca rozumiem, co do recenzji książki ma fakt, że jej autor jest kabareciarzem, skupię się na samej książce. Przed Hotelem Zaświat przeczytałam Zakładnika, który nie porwał, oj, nie porwał... Hotel Zaświat porwał jeszcze mniej.

Jeśli miałabym opisać tę książkę jednym słowem, wykorzystałabym epitet „nudna”. Fabuła - banał. Krzysztof wraca po latach do rodzinnej miejscowości, aby sprzedać dom odziedziczony po rodzicach. Dom, jak się okazuje, ma być domostwem tajemniczym i związanym z licznymi historiami z przeszłości. „Ma być”, bo w efekcie wcale taki nie jest. Przez cała lekturę czekałam na moment, w którym poczuję jakąś tajemnicę, dreszcz na plecach czy cokolwiek innego, co pozwalałoby uznać tę powieść za reprezentanta gatunku, do którego aspiruje. Nie poczułam, nie doczekałam.

Narracja: rozwlekła i przesadzona. Nieźle skonstruowane opisy i historyjki z przeszłości, ale z braku ich przełożenia na jakiekolwiek działania bohaterów czy wydarzenia, znudziły mnie mniej więcej w połowie. Kiedy poczułam już, że opowieści i legendy z przeszłości, traktujące o zamku, cmentarzu, terenach lasu, mogą wykrzesać w tej książce jakąkolwiek akcję, kończyły się w najdziwniejszym możliwym momencie.

Dialogi - nudne i nieprowadzące do niczego. Tacy jak i bohaterowie książki zresztą.

W niektórych fragmentach wyczuwałam co prawda kabaretowe wtręty i przez sekundę nawet przeszło mi przez myśl, że sama książka ma być parodią opowieści grozy. Ironii i absurdu jest tu jednak zbyt mało, aby tak Hotel Zaświat klasyfikować. Nie polecam.

wtorek, 24 kwietnia 2018

Ani legenda, ani romansidło...

wyd. Psychoskok
Pewnie miała to być powieść sensacyjno-przygodowa z inkaskimi legendami w tle. Autorka jednak pożeniła to z wątkiem miłosnym i odrobiną fantasy, co stworzyło rozczarowujący koktajl.

Książka opiera się na prawdziwej legendzie, przy całym absurdzie tego sformułowania, którą z całą pewnością znają osoby zainteresowane historią polskich miejsc. O zamek w Niedzicy będzie szło...

Jeśli ktokolwiek cokolwiek o tym miejscu czytał, wie zapewne, że legenda opiera się na życiu właściciela niedzickiego zamku Sebastiana Berzeviczy. Jego biografia mogłaby być genialnym materiałem na powieść awanturniczą, dla książki Kalety jednak najistotniejszy jest fakt, iż - po wielu licznych wydarzeniach - ów człowiek trafił do Peru, gdzie ożenił się z rdzenną mieszkanką o szlacheckim pochodzeniu i doczekał się córki. Owa córka poślubiła z kolei syna wodza powstania antyhiszpańskiego, Tupaca Amaru. Gdy powstanie upadło, Sebastian oraz jego córka z mężem i synkiem uciekli do Włoch. Tam jednak Tupaca spotkała śmierć, pozostali zaś uciekli do Polski, do Niedzicy właśnie. Po latach w Niedzicy pojawił się z pismem węzełkowym w ręku Andrzej Benesz - potomek Tupaca, który chciał podjąć próbę odnalezienia skarbu Inków.

Ta właśnie historia, po zmianie imion i nazwisk bohaterów jest opowiedziana w powieści Kalety. W Niedzicy pojawia się bowiem pani archeolog ze swoim dziesięcioletnim synem, władającym językiem keczua. Ma ona odnaleźć trumnę inkaskiej księżniczki i raz na zawsze potwierdzić lub zaprzeczyć jej istnieniu. Pani archeolog i towarzyszącej jej ekipie przeszkadzać będzie specjalna komórka SB, która równolegle otrzymała zlecenie odnalezienia złota w niedzickim zamku. Trochę wam zaspoileruję, ale dopowiem, że SB przez cały czas natrać będzie na przeszkody, które ich zamiar zrujnują. Na pomoc ruszy nawet niedźwiedzica. Miłość zaś, finalnie, zwycięża wszystko, a sprzyjać jej będzie nawet wszechświat.

To chyba w książce Kalety przeszkadzało mi najbardziej. Kiedy akcja zapętliła się zbyt mocno, a bohaterowie utknęli w sytuacji bez wyjścia, rozwiązanie, jakie podsuwała autorka było z kategorii nadprzyrodzonych. Ja zaś nie jestem zwolenniczką takiego rozwiązywania wątków. Przez całą lekturę miałam wrażenie, że Duchy Inków są książką wybitnie nielogiczną, a dużo już dzieł logiki pozbawionych przeczytałam.

Autorka parę razy potknęła się na historii i to wcale nie tej związanej z Inkami (tu research okazał się prawidłowy), ale na tej nowszej. Akcja powieści osadzona jest bowiem w 80. latach XX wieku, pewne zaś sytuacje, sformułowania czy wydarzenia nie mogły wówczas mieć miejsca. Sam sposób obrazowania bohaterów jest schematyczny i szkodliwy dla fabuły. Ciągle przedstawianie funkcjonariuszy SB jako grupy niesamodzielnych kretynów przywodzi na myśl komedie klasy B, gdzie opryszkowie potykają się o własne buty i nie są żadnym przeciwnikiem dla postaci, z którymi powinniśmy, zdaniem autora, sympatyzować.

Książkę można przeczytać, jeśli lubicie nieprawdopodobne i nietrzymające się kupy książki. Jeśli jednak wiecie cokolwiek na temat Niedzicy i Czorsztyna, albo chcielibyście poczytać coś naprawdę wciągającego o tej historii, darujcie sobie opowieść Kalety. Nie znam jednak żadnej książki, która traktowałaby temat tak, jak na to zasługuje, więc jeśli ktoś ma tytuł godny uwagi, dajcie znać!

niedziela, 22 kwietnia 2018

Naśladownictwo nigdy nie kończy się dobrze...


Oczywiście to moja skromna opinia... Oranżeria rodziny Williamsów jest też potwierdzeniem tezy, że wydanie książki własnym sumptem nie wróży nic dobrego...

Singleton leży w Zachodniej Australii. To tu na odczytanie testamentu swojego wuja przybywa Cassandra Williams. Okazuje się, że temat będzie dla rodziny proroczy i pociągnie za sobą kolejne zaginięcia członków rodziny, w konsekwencji zaś dziwne zgony. Z pomocą Cassandrze przybędzie para polskich detektywów, Piotr i Anna.

Autorowi przede wszystkim zabrakło konsekwencji. Rodzina Williamsów jest wszak anglojęzyczna, lecz o ile wszyscy noszą imiona właściwe dla tego języka, o tyle nic nie stoi na przeszkodzie, by najmłodszą z rodu dziewczynkę określać na wskroś polsko - Izabelka. O ile w przypadku tłumaczenia można zrzucić to na karb niespójności w tłumaczeniu, o tyle tutaj wynika to z zasad bliżej nieokreślonych.

W klimacie książki kompletnie nie czuć również Australii. Czytając książkę, mam zresztą wrażenie, że autor wzorował się na dworkach opisanych w powieści Agathy Christie, zaś akcję przeniósł na inny kontynent tylko po to, aby wtórności względem królowej brytyjskiego kryminału mu nie zarzucano. Uważna lektura daje zresztą pewne potwierdzenie tych spekulacji:

- Proszę mi wybaczyć, że spytam, ale pana akcent świadczy, że nie jest pan rodowitym Australijczykiem - David Jenkins odłożył sztućce i wytarł twarz serwetką.
- Żona, jak i ja pochodzimy z Polski. Myślę, że jesteśmy już w tym wieku, że niemożliwe jest pozbyć się polskiego akcentu, czego zresztą wcale nie chcemy ani nie pragniemy.
- No, tak, oczywiście. Upodabnia się pan, jednym słowem, do słynnego Poirota z książek Agathy Christie.
 Rozwieję wasze wątpliwości. Nie wiadomo w czym się upodabnia (żartuję, wiem, że chodzi o Mon amie...). Oczywiście, autor próbuje prowadzić przesłuchanie na podobnych zasadach, wypytuje mieszkańców posiadłości jak długo idzie się na plażę, po czym przelicza to na wersję wydarzeń podawaną przez kolejne przesłuchiwane osoby, jednak do mistrzostwa Agathy wiele mu brakuje. Nie wiem również, do czego potrzebne jest mu przeniesienie akcji do Australii oraz nazwanie bohaterów zagranicznymi imionami i nazwiskami. Wydarzenia spokojnie mogłyby się rozgrywać na Mazurach nad Zalewem..

Dla mnie kiepska próba wpasowania się w klimat brytyjskiego kryminału, z aspiracjami na australijski, a tak naprawdę żaden. Do poczytania, ale nic poza tym.

piątek, 20 kwietnia 2018

Zbrodnia w klimacie potwora

http://www.cbc.ca/theloch/
The Loch to miniserial kryminalny produkcji brytyjskiej. Tytuł nie jest przypadkowy, ponieważ całość akcji toczy się wokół słynnego jeziora, w którym - wedle legendy - żyje słynna Nessie.

Annie Cathro jest policjantką w małym, sennym miasteczku. Pewnego dnia zostaje wezwana do zwłok znalezionych u stóp góry Carn Mohr. Dramatyzmu całej sytuacji dodaje fakt, że wnętrzności mężczyzny znaleziono w zupełnie innym miejscu, u brzegów jeziora. Wszystko wskazuje na to, że sprawcy szukać należy wśród członków lokalnej społeczności.

Jeśli miałabym serial porównać do innego znanego mi obrazu, wybrałabym Broadchurch, o którym pisałam tutaj. Historia skupia się bardzo mocno na Annie i jej rodzinie, pokazując, w jaki sposób podejrzenia wpływają na relacje pomiędzy najbliższymi sobie osobami. Oczywiście, sprawa kryminalna utrzymana jest na wysokim poziomie, choć skonstruowana jest trochę na zasadzie znanych nam już schematów: miejscowy policjant - zewnętrzny antagonista - masa brudów pod przykrywką sielskiej, turystycznej miejscowości.

To, co wyróżnia serial, to niesamowity szkocki klimat i atmosfera tajemnicy. Z tego, co wyczytałam w materiałach, sami aktorzy nie wiedzieli, kto jest mordercą. Wcześniej otrzymali scenariusz bez ostatniego odcinka. Nie wiem, na ile miało to wpływ na ich grę, trzeba jednak przyznać, że wszystkie sześć odcinków ogląda się z równym zainteresowaniem.

Warto zwrócić też uwagę na piękne zdjęcia. Nie brakuje ujęć z lotu ptaka i obrazów samego jeziora. Rozczarowało mnie natomiast trochę to, że legenda o potworze żyjącym w jeziorze nie przekłada się zbytnio na snutą przez twórców opowieść. Ot, pojawia się informacja w ustach człowieka wożącego po jeziorze wycieczki, pojawiają się żarty miejscowych nastolatków... Bezpośredniego przełożenia jednak nie ma i The Loch jest w sumie typową opowieścią o zbrodni w małym miasteczku i sekretach, który ma każdy z nas. Jeśli lubicie kryminalne seriale  z całym mnóstwem sekretów, polecam serdecznie!

Historia, czeski przemysł erotyczny, kryminał... A to wszystko w hotelu Gold.

wyd. Dobra Literatura
Kiedy sięgałam po powieść Kozery, byłam święcie przekonana, że zaczynam lekturę swego rodzaju combo kryminału z historią miłosną. Tak w każdym razie nastawiły mnie internetowe recenzje oraz informacje o książce zawarte na stronie wydawnictwa. Nie otrzymałam zaś ani jednego, ani drugiego...

Antoni Topola jest pracownikiem naukowym, tuż przed habilitacją. W pracy radzi sobie średnio, jako pisarz kariery nie zrobił, dodatkowo zmaga się ze sprawą rozwodową i kiepsko odgrywaną rolą ojca. Trochę przypadkowo, w zastępstwie za jednego z profesorów wyjeżdża do Wiednia, by tam odczytać jego referat.

Dostrzec wypada, iż w świecie przedstawionym pojawia się: trup, kradzież, policjant prowadzący śledztwo oraz przesłuchanie. To tyle w temacie wpływów kryminalnych. Ze świata romansu zaś mamy: romans oraz plan filmu pornograficznego zestawiony z garścią faktów na temat czeskiego (sic!) przemysłu erotycznego oraz oczekiwaniami kobiet na temat wszelakich filmów na Pornhubie. Bardzo dużo jest tu informacji historycznych związanych z czasami II wojny światowej, Holocaustem, gettami żydowskimi w różnych miastach na terenie Polski oraz Czech...

Książka w żaden sposób mnie nie zachwyciła. Jest co prawda pozycją, którą się czyta, a nie przez nią brnie, mam jednak problem, polegający na tym, że praktycznie przez całość lektury miałam wrażenie, że czytam same wątki poboczne. I nie, nie jest to porywający eksperyment formalny, o którym można dyskutować na zajęciach w ramach studiów polonistycznych. Autor ponapoczynał tyle różnych tematów, że żadnego nie udało mu się poprowadzić sensownie. Sprawa kryminalna wydaje się być tłem. Sama historia miłosna również jakoś przesadnie nie dominuje nad historycznymi wynurzeniami, te zaś są pojedynczymi historiami, nie składającymi się w żadną fabularną całość i nie przekładającymi się na główną fabułę (której w sumie nie ma).

Mam wrażenie, że autor chciał stworzyć skomplikowaną i erudycyjną powieść kryminalną. Niestety, nie wyszło. Nie jest ani erudycyjnie, ani kryminalnie.

niedziela, 15 kwietnia 2018

"Długi weekend" - zaplanujcie na majówkę!

wyd. W.A.B.
Granatową krwią, o której pisałam tutaj, byłam zachwycona. Długim weekendem jestem zachwycona jeszcze bardziej.

Długi majowy weekend. Warszawa opustoszała. Robert Nemhauser zostaje sam na placu działań i, jak na złość, właśnie wtedy zamordowany zostaje znany ekolog. Taki z powołania, który z kanałów ściekowych własnoręcznie wyciąga kaczuszki i który wygrywa konkursy na dobroczyńcę roku. Nemhauser głupi nie jest, od razu dostrzega więc, że wizerunek dobroczyńcy zwierzątek i ludzkości jest tylko fasadą. Jego podejrzenia zwiększą się, kiedy profesor zaangażowany w budowę pobliskiej autostrady (prywatnie mąż studenckiej koleżanki Nemhausera), stanie się ofiarą kolejnej zbrodni.

Trochę się powtórzę, mówiąc o rzeczach, o których mówiłam przy okazji poprzedniej recenzji. Na plus pisarstwa Hagena zdecydowanie zaliczyć należy sprawność językową oraz sensownie konstruowaną akcję. Wszystkie wydarzenia, zachowania bohaterów, działania, jakie podejmuje śledczy, są przemyślane i wynikają z tego, co dzieje się w świecie przedstawionym. Nagłego zwrotu nie dokona nam żaden „deus ex machina”, który będzie musiał rozprostować pokręconą akcję. W recenzji poprzedniej nie wspomniałam o dialogach, a to właśnie ten element bardzo mocno docenić wypada w przypadku tego autora. Czytając poszczególne wymiany zdań, wierzymy, że ktoś rzeczywiście tak mówi. Co istotne, bohaterowie nie są obdarzeni tym samym stylem wypowiedzi. Mają właściwe dla siebie zwroty, maniery, przyzwyczajenia... Ba, postaci są na tyle dobrze opracowane, że jesteśmy w stanie nawet dopasować intonację do wypowiadanej kwestii.

Wiarygodność, realizm i sprawny warsztat - dla mnie to wystarczające plusy, aby uznać, że Hagen jest pisarzem niedocenianym w Polsce tak, jak na to zasługuje. Książka wciąga i zachwyca.

środa, 11 kwietnia 2018

Bardzo spójny kryminał! Wiktor Hagen

wyd. W.A.B.
Wiktora Hagena (pod tym pseudonimem ukrywa się Leszek K. Talko) wygrzebałam dość przypadkowo i jestem zachwycona. Dawno nie poznałam w polskiej literaturze tak dobrze skonstruowanego technicznie policyjnego śledztwa i samej postaci śledczego.

Robert Nemhauser - główny bohater Granatowej krwi to funkcjonariusz stołecznej policji, ojciec bliźniąt, mąż Pauli. Po godzinach dorabia sobie jako kucharz w restauracji znajomego. Jedyne jego prywatne problemy, z jakimi będziemy mieć do czynienia, to problemy finansowe oraz permanentny brak czasu. Ludzkie i zrozumiałe. I bardzo dobrze! W końcu! Nemhauser nie będzie pił, nie będzie brał środków uspokajających, aby móc zasnąć w nocy, żadne demony przeszłości nie zakłócą jego pracy. Ma problemy z matką, bo kto ich nie ma; nie rzutują one jednak na jego relacje ze społeczeństwem. Koledzy w pracy kpią z jego blond loczków, tak odstających od policyjnego wizerunku. Sam zainteresowany średnio się tym jednak martwi.

Wszystko to sprawia, że w obliczu dzisiejszych powieści kryminalnych, policjant wykreowany przez Hagena jest zupełnie nietypowy...

A jednak: w tej jego nietypowości ukrywa się zupełnie zwyczajny glina. Nemhauserowi zależy na byciu przyzwoitym. Odstaje od karierowiczów skupionych na wynikach, ale też za sprawą swojego największego atutu - myślenia „trochę w poprzek”, jak określa to jego przełożony. Nemhauser jest policjantem bystrym, inteligentnym i myślącym przede wszystkim. Jego prawie całkowitym przeciwieństwem jest Mario. To nieokrzesany, niecierpliwy i momentami zbyt brutalny partner Nemhausera. Dopasowany przez autora trochę sztampowo, na zasadzie „przeciwieństwa się uzupełniają”, a jednak według dobrego klucza, bo zupełnie mi to nie przeszkadza.

To właśnie ta para musi rozwikłać skomplikowaną sprawę pozorowanych samobójstw. Słowa „skomplikowany” używam z pełną premedytacją. Granatową krew starałam się czytać najwolniej jak się dało - po pierwsze, ze względu na przyjemność z lektury i językowej sprawności autora, po drugie zaś, ze względu na złożoność intrygi. Przy okazji nie jest ona jednak przekombinowana. Rozwiązanie, w stosunku do całości przeprowadzonego śledztwa, jest spójne i logiczne.

W dzisiejszych czasach, kiedy polski rynek czytelniczy zalała prawdziwa fala różnych wątpliwej jakości kryminałów, Wiktor Hagen staje się naprawdę szczęśliwym od tej reguły wyjątkiem. Nie sposób nie zwrócić uwagi na bardzo sprawny sposób pisania autora: zdania krótkie, treściwe, ale nie przypominające serii z kałasznikowa. Fabuła skomplikowana, ale nie przekombinowana. Bohaterowie sensowni. Narracja pozbawiona irytujących wtrętów językowych i manier.

Na płaszczyźnie akcji: jedno z drugiego wynika, płynność stylu i akcji zwraca uwagę, a temat - nad wyraz interesujący.