Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 29 lipca 2018

Gorsza wersja dobrego. "Były sobie świnki trzy"

wyd. Prószyński i S-ka
Olgę Rudnicką darzę uczuciami umiarkowanymi. Były sobie świnki trzy zdecydowanie należą do słabszych pozycji w jej dorobku.

Oto poznajemy trzy kobiety, które są przede wszystkim żonami swoich mężów: adwokata, komornika i doradcy podatkowego. Wszystkie zmagają się z małżeńskimi problemami, choć są to dylematy zupełnie różne: brakiem dzieci, niechęcią współżycia z mężem czy też niechęcią męża do współżycia. Pewnego dnia szala przeważona zostaje tak mocno, że kobiety postanawiają zamordować swoich współmałżonków. Poszczególnym wypadkom o znamionach zbrodni przygląda się bacznie komisarz Kalinka oraz jego partnerka, a jednocześnie była ukochana.

Książka należy do kategorii tych, które czyta się bezwysiłkowo, mieszając zupę w garnku. O ile jednak lubię sobie od czasu do czasu sięgnąć po czytadło, o tyle Były sobie świnki trzy nie tylko mnie nie rozbawiły, ale wręcz znudziły. Ani humor słowny, okraszony solidną porcją wulgaryzmu, ani umysłowość ameby łatwa do stwierdzenia w przypadku każdej z trzech zbrodniarek, ani też dowcip sytuacyjny nie spowodowały u mnie wybuchów radości.

Olga Rudnicka miewa zresztą książki lepsze i gorsze. Ta zdecydowanie jest gorszą.

poniedziałek, 23 lipca 2018

Konsekwencje i "Dom w górach", czyli nadal serialowo...




Mężczyźni pragną jedynie władzy, pieniędzy, nienawiści i nie myślą o skutkach swoich czynów - mówi jeden z bohaterów omawianego przeze mnie obrazu. Trudno o bardziej dosłowne zobrazowanie tej zasady.

Serial wybrałam, szukając czegoś, co będę mogła oglądać z ciągle nawracającym zdumieniem i miną "wtf", nie schodzącą z twarzy. Francuski serial pt. Dom w górach był strzałem w dziesiątkę, chociaż zaczynałam nieprzekonana i - muszę to podkreślić - spodziewałam się czegoś innego. Gorszego jednakże. Sześcioodcinkowy miniserial zaskoczył mnie bardzo pozytywnie.

Netflixowy opis głosi: "Grupka przyjaciół spotyka się w leżącym na uboczu domku we francuskich Alpach i zostaje uwięziona w śmiertelnej pułapce, a na jaw wychodzi mroczny sekret z przeszłości". To zdecydowanie bardzo lakoniczne nakreślenie tematyki. Mamy tu rzeczywiście grupkę przyjaciół, którzy - na skutek lawiny i odcięcia drogi dojazdowej do górskiego miasteczka - zostają uwięzieni wraz ze swoimi towarzyszami (życiowi partnerzy, potencjalni partnerzy biznesowi, dzieci) oraz niewielką grupką miejscowych w Valmoline - niegdyś prężnie działającej miejscowości, dzisiaj zapomnianym przez Boga końcu świata. Gdy śmierć ponosi pierwszy z nich, wydaje się, że to nieszczęśliwy wypadek. Kolejnych zbiegów okoliczności byłoby jednak za dużo. Część osób podejrzewa celowe działanie, a widz - dzięki retrospekcjom i obrazkom z życia tych samych osób jako dzieci - domyśla się, że wydarzenia sprzed 20 lat odgrywają tu niebagatelną rolę.

Zachwyciła mnie przede wszystkim atmosfera filmu: mroczna, pełna niedomówień, podkreślona nieco dziecięcym śpiewem przywołującym na myśl niektóre horrory. Jednak Dom w górach horrorem nie jest. To raczej pieczołowite studium ludzkich charakterów, opowieść o patriarchalnym społeczeństwie sterowanym siłą, dzieciach skrzywionych od samego początku i kobietach, przez których bierność dzieje się wiele złego. To także - obok genialnej zagadki kryminalnej - wiele refleksji na temat ludzkich wyborów, motywacji i przebaczenia jako takiego. Muszę się też przyznać, że w połowie czwartego odcinka poczułam się rozczarowana, wydawało mi się bowiem, że wiem już wszystko. Dotarłszy do końca, odkryłam jednak, że wiedziałam tylko połowicznie - tak doskonale twórcom serialu udało się zmylić trop. Rozwój akcji jest dość dramatyczny, za co i ja zapłaciłam nerwami przy okazji śmierci jednego z dwóch tak lubianych przeze mnie bohaterów. Uprzedzając o fakcie emocjonalności, serdecznie polecam, bo to jeden z tych seriali, które są czymś więcej niż prostym kryminałem. To przede wszystkim bardzo uniwersalne refleksje na temat odpowiedzialności, granic prawdy i sprawiedliwości.

Gdy grodzone osiedle nie chroni... Serial Safe


Twórcą tego serialu jest Harlan Coben. Doskonale zdaję sobie sprawę, że jego miłośnikom wystarczy to za cała rekomendację. Pozostałe osoby pewnie trzeba przekonać trochę bardziej, co też postaram się uczynić.

Akcja serialu Safe osadzona została na amerykańskim osiedlu domków jednorodzinnych. Nie takim znowu typowym, bo ogrodzonym i strzeżonym przez dozorcę. Działanie to przedsięwzięto po tym, gdy przed laty nieznany sprawca podpalił szkołę, a wskutek zajścia śmierć poniosło kilkoro dzieci. Wydawać by się mogło, że zamożni członkowie tej społeczności uczą się na błędach, a wysoki płot i baczne oko kamer uchroni ich przed dalszymi nieszczęściami. Nic bardziej mylnego. Pewnego dnia, po zakrapianej imprezie w jednej z willi znika bez śladu córka owdowiałego niedawno chirurga oraz jej chłopak. Zdesperowany ojciec próbuje odnaleźć dziewczynę, a im bliżej jest prawdy, paradoksalnie, odkrywa coraz więcej tajemnic i niedomówień.

Całość serialu oparta jest o znany doskonale z wielu już źródeł motyw niewielkich społeczności, w których niby wszyscy się znają, ale wszyscy kłamią. Zagadka kryminalna wciąga i sprawia, że nie sposób oderwać się od obrazu aż do samego końca, aby jednak nie było zbyt ciężko, nie brakuje i charakterystycznego dla Cobena dowcipu, skutecznie rozładowującego trudne momenty. Będzie ich zaś dosyć dużo na przestrzeni wszystkich odcinków, sprawa jest bowiem niejednoznaczna i zagmatwana. Finał zdecydowanie zaskakuje.

Serial zdecydowanie mogę polecić miłośnikom tajemnic i niedomówień w filmowych obrazach.

niedziela, 22 lipca 2018

Przeczytałam nową książkę Remigiusza Mroza... "Hashtag"

wyd. Czwarta Strona
Przeczytałam Hashtag Remigiusza Mroza i właściwie nawet nie wiem, co powiedzieć. Nawet doczepić się za bardzo nie ma do czego, bo w tej książce po prostu całkowicie nic się nie dzieje. Od początku jednak...

Tesa, a właściwie Teresa, pewnego dnia dostaje sms z powiadomieniem, że w paczkomacie czeka na nią przesyłka. Niczego nie zamawiała, a ponieważ cierpi na pewien rodzaj fobii społecznej, wyjście z domu po paczkę jest dla niej katastrofą. Tesa dodatkowo zmaga się także z chorobliwą otyłością, która jest dla niej poważnym problemem. Jest także leitmotivem dla autora, który w toku powieści kilkakrotnie wraca do tematu, podkreślając, że rozmówca Tesy je 6 pierogów, a ona 24, a także jak poradzić sobie z potem pod dużymi piersiami. Wracając do paczki jednak, Tesa odbiera pakunek, a w środku znajduje się figurka i kartka z hashtagiem #apsyda.

Co robi kobieta po powrocie do domu? Zgadza się, wyszukuje hasła w Google'u, następnie na Facebooku i Twitterze. Tym sposobem odkrywa, że sprawa jest związana z wydarzeniami sprzed lat, studiami na Akademii Koźmińskiego, zaginioną kobietą, której ona nie znała, jednak jej mąż, owszem.

Nie pamiętam, kto w recenzji wydawniczej określił tę książkę mianem wciągającej. Jeśli taka ona jest, ja być może dostałam wybrakowany egzemplarz. Przy wszystkich nieporadnościach, o których pisałam w kontekście Nieodnalezionej, prawniczych potknięciach w serii o Chyłce czy płynięciu a'la James Bond w powieściach o Forście, nie sposób zaprzeczyć, że tam się cokolwiek działo. Był jakiś punkt wyjścia, dochodziły dodatkowe wydarzenia, wątki, zwroty akcji, a potem docieraliśmy do jakiegoś finału. Tutaj akcja snuje się niczym nie powiem co, mamy mnóstwo retrospekcji, właściwie w połowie książki wiadomo, o co chodzi (ja wiedziałam), a na koniec rozwiązanie akcji następuje, dzięki drugiemu znaczeniu słowa "apsyda", o którym żaden z bohaterów książki nie wiedział, a które podczas testowego wyszukiwania, które ja przeprowadziłam, pojawiło się u mnie na drugim miejscu w Google'ach.

Na szczęście z lektury płynie jeden pożytek: w końcu załapałam, co mnie w książkach Mroza wkurza, a co w Hashtagu przybrało jakiś katastrofalny rozmiar. Pojawia się tutaj tyle anegdotek z nazwiskami, tyle nazw marek różnych produktów, instytucji, tytułów seriali, filmów i programów telewizyjnych, że staje się to wręcz niestrawne. Nie wiem, czy autor w ten sposób chce się wykazać swoją erudycją (której przecież nie zaprzeczam), czy szykuje podstawy pod ekranizację i product placement, ale - cytując klasyka - Remigiuszu Mrozie, nie idź tą drogą, tego nie da się czytać! Z czystej ciekawości postanowiłam wynotować część z tych smaczków - wedle kolejności pojawiania się w powieści: 
"Małe życie" Yanagihary, "Bastion" Kinga, "Droga królów" Sandersona, Netto (ten market - pisane raz małą, raz dużą literą), Facebook, Instagram, klasztor Convento de Cristo w Portugalii, bazylika Świętego Jerzego w Pradze, Twitter, Wayback Machine, Peter Drucker, Max Weber, Fayol, Ford, Taylor, McGregor, czasopismo "Manager", bracia Mroczkowie, Bernard Baruch, Motorola RAZR V3 z wyświetlaczem TFT, Bierhalle, Arkadia, The Wire, Breaking Bad, Lehman Brothers, Fed, Google, Wikipedia, Fakt, Super Express, Iwona Wieczorek, Ewa Tylman, Magdalena Żuk, YouTube, Życie Warszawy, znowu Arkadia, fikcyjny serwis NSI, lody Grycan Biała Czekolada, iPhone. 
- to wszystko mieści się na pierwszych 35 stronach książki. Dalej już nie notowałam, bo stwierdziłam, że to próżne działanie, ale jest i Matrix, i Power Rangers, i prosiak z Lonney Tunes, a nawet Mietczyński. Do tego mamy dorzucone kilka słówek typu "odjaniepawla" czy "Wypok" zamiast "Wykop" okraszony komentarzem męża Tesy: "tak się teraz mówi!" czy trochę teorii na temat budowania start-upów. Mamy trochę Mrozowych niekonsekwencji, gdy główna bohaterka jest zaskoczona, że na przesyłce widnieje imię Tesa, bo właściwie nikt poza nią i jej mężem nie używa tej formy, a potem mówią do niej tak zupełnie wszyscy, w tym osoby, które powracają do jej życia po latach niebytu.
Powieść ma aspiracje, aby nawiązywać do tematu zaginięć ludzi, czego dowodem jest przywołanie chociażby głośnej sprawy Iwony Wieczorek czy przywołanie postaci Ewy Tylman, problem w tym, że powieść w ogóle nie jest o tym, chociaż hastag prowadzi do profilu studentki Koźmińskiego, która zaginęła. Właściwie nie wiem, o czym jest ta książka... O wyszukiwaniu w internecie informacji za pomocą hashtagów i o tym, że jak człowiek jest gruby, poci się pod biustem. Zdecydowanie wolę już puszczone wodze fantazji w serii o Forście czy Chyłce niż zaprezentowany w Hashtagu marazm i nudę. Dość zabawnym przełamaniem tejże jest moment, w którym pielęgniarka ze szpitala psychiatrycznego po latach mówi Tesie, że była bardzo szczególnym przypadkiem, który zapamiętała na lata, bo na badaniach krwi wyszło, że jej rodzice nie są jej biologicznymi rodzicami. Pomijając fakt, że to nie jest nic niesamowitego i pielęgniarki spotykają się z tym częściej niż myślicie, był to jednorazowy pik, gdy czytelnik wodzony za nos, pomyślał "może coś się ruszy" (a była to 248 strona książki).

Właściwie na tym mogłabym zakończyć, ale chciałabym dodać jeszcze jedną bardzo ważną rzecz. Dysfunkcja psychiczna, o której pisze Remgiusz Mróz w najnowszej książce, wcale nie przebiega w ten sposób i osoby chore wcale o niej nie opowiadają tak jak autor, siląc się na kobiecą narrację pierwszoosobową. Zanim zacznie się pisać o chorobach psychicznych, dobrze jest, poza przeczytaniem hasła w Wikipedii, zgłębić temat bardziej, porozmawiać z kimś, kto żyje z tym na co dzień, może z psychiatrą chociaż... Serio, bo tak można narobić sporo biedy w społecznym postrzeganiu dysfunkcji psychicznych.

poniedziałek, 16 lipca 2018

Zbyt obyczajowy kryminał... "Piękni samobójcy" Hill

wyd. Albatros
Zaczęłam od drugiego tomu przygód inspektora Salgado i, mimo dobrych skojarzeń, nie będę lektury cyklu kontynuować. Miłośnikom kryminałów z bardzo silnie rozbudowanymi wątkami obyczajowymi (ja takich nie darzę miłością) mogę ten cykl z całą pewnością polecić.

Swoją drogą, gdyby wykroić cały wątek obyczajowy, pozostawiając tylko zagadkę kryminalną, Piękni samobójcy nie straciliby wiele. Dla mnie zyskaliby natomiast sporo, bo intryga jest rzeczywiście dobrze dopracowana.

Oto autor zderza nas z tajemniczą sprawą. Gaspar Rodenas dusi swoją półtoraroczną córeczkę poduszką. Później zabija też żonę, na końcu zaś siebie. Następnie samobójstwo popełnia kobieta, pracująca w tej samej firmie co Gaspar. Nie można dłużej mówić o przypadku.

Byłoby zupełnie dobrze w sferze kryminalnego śledztwa, gdyby nie bardzo mocno rozbudowane wątki obyczajowe, którym owo śledztwo zostało poddane w służbę. Dodatkowo zabieg opowiedzenia historii różnych osób w ramach jednej powieści nazbyt często wprowadza zamęt i zamieszanie, czyniąc powieść bardzo zawikłaną.

Miłośnikom klimatu polecam, pozostali mogą sprawę odpuścić bez żalu.

sobota, 14 lipca 2018

Gdy się spotka pantoflarz z pedantką...

Kiedy Rasmus spotyka Marie, jest szczęśliwy. Uważa, że spotkał tę właściwą kobietę. Problem polega na tym, że kobieta jest raczej osobowością dominującą, a jej partner - przeciwnie.

Straszna kobieta to film "ku przestrodze". Nawet z mojej kobiecej perspektywy Rasmusowi należy tylko współczuć. Obok współczucia człowiekowi towarzyszy jednak zdumienie jak bardzo można podporządkować swoje życie drugiej osobie. Zaczyna się niewinnie: od ustawienia butów w przedpokoju, przez stereotypowe "nie idź z kolegami na burgera" i urządzanie mieszkania na nowo, aż po całkowitą rezygnację z własnego zdania, by nie urazić innej osoby. Fazy dopasowywania się, uwzględniające początkowy bunt, aż po bezradność oddane zostały doskonale, co sprawia, że psychologiczny aspekt jest bardzo mocną stroną całości.

Film nie jest dziełem sztuki, jednak uważam, że relacja osobowości zależnej i dominującej została oddana tak doskonale, że staje się niemal obrazem obowiązkowym dla znajdujących się w grupie ryzyka. Jeśli zaś ktoś był w relacji z taką osobą, zrozumie przekaz na pewno.

piątek, 13 lipca 2018

Całe szczęście, że rok nieprzestępny! "365 dni" Blanki Lipińskiej

wyd. Edipresse Książki
Kiedy zobaczyłam fragment 365 dni na grupie czytelniczej, wiedziałam, że to jest coś, co muszę przeczytać w ramach mojego upodobania do czytelniczego masochizmu. Całe szczęście, że istnieje Legimi - nie musiałam kupować książki, tylko jednym klikiem pobrać ją w formie elektronicznej. Po lekturze mam wyłącznie taką refleksję, że całe szczęście Blanka Lipińska nie zdecydowała się na osadzenie akcji w roku przestępnym, bo powieść byłaby jeszcze dłuższa.

Okładka zapowiada nam genialne zestawienie 50 Twarzy Grey'a i Ojca chrzestnego. Mogę się do tego porównania odnieść. Jestem prawdopodobnie jedyną osobą na świecie, która przeczytała Ojca chrzestnego, a nie oglądała filmu. Omawiany tytuł nie ma nic wspólnego z odniesieniem przywołanym sprytnie przez wydawcę, może poza faktem, że przystojny mafioso co jakiś czas pakuje komuś kulkę w głowę. Co do skojarzeń z Grey'em... Cóż, powieść E.L. James jest lepsza, a trzeba Wam wiedzieć, że nie jestem fanką. Do rzeczy...

Pierwszym bohaterem 365 dni jest Massimo - młodziutki szef mafijnej rodziny, jednocześnie biznesmen, cierpiący na bardzo przykrą chorobę, polegającą na tym, że penis sam wyskakuje mu ze spodni (proszę wybaczyć dosadność, ale autorka używa jeszcze gorszych określeń). Drugą bohaterką jest Laura, którą ów Massimo uprowadza w czasie jej wakacyjnego relaksu. Wszystko przez to, że kilka lat temu, wskutek wypadku, jego serce zatrzymało się na kilka minut i wówczas ujrzał kobietę. Ubzdurał sobie, że ona istnieje, kazał namalować portret z pamięci, a teraz - szczęśliwie - rozpoznał ją w Laurze. Postanawia ją porwać i oczekuje, że dziewczyna zostanie z nim na rok i spróbuje go pokochać. Już w pierwszej rozmowie uspokaja Laurę, mówiąc, że nie będzie jej do niczego zmuszać i może odejść, jeśli tego chce, choć - jeśli się na to zdecyduje - Massimo zabije  jej rodzinę. Oczywiście, nie wywiera w ten sposób żadnej presji, skądże znowu. Dobre serce Massima musi wywrzeć na dziewczęciu ogromne wrażenie, gdyż dwie kartki po tym, gdy mówi o swoim "śmiertelnym przerażeniu sytuacją", dochodzi do wniosku, że skoro i tak nie może uciec, to chociaż się zabawi w łóżku. Tyle, jeśli chodzi o jakikolwiek szacunek.

Nie sam seks w książce jest jednak problemem. Poza nim właściwie nie ma tu akcji. W przerwach pomiędzy opisami łóżkowymi autorka raczy scenkami, w których Laura obserwuje z okna swojego właściciela, pakującego komuś kulkę w łeb (czyżby Ojciec chrzestny). Mamy tu też sporo opisów opalenizny Laury, jej ubrań, biżuterii, makijażu, nazw perfum używanych przez więzioną.

Powieść Lipińskiej przede wszystkim jest nieudolna. Autorka operuje mnóstwem stereotypów, jak chociażby tym, że przeciętny Włoch jest wysoki. Nie jest, o czym przekonał się każdy, kto Italię odwiedził. Ten zaś, kto nie odwiedził, mógł wyszukać dane statystyczne w Google w 16 sekund (tyle dokładnie mi to zajęło: https://imgur.com/SyRrY0w). Stereotypem też jest przemycane w niemal każdym rozdziale stwierdzenie: "Lauro, jesteś taka nieposłuszna, aż dziwne, że nie jesteś Włoszką", "Jakim cudem nie jesteś Włoszką. To nie jest słowiański temperament" itd. Lipińska ewidentnie ma jakiegoś hopla na tym punkcie.

Drugim minusem jest widoczna nieporadność językowa. Za każdym razem, gdy autorka pisze o tym, że Massimo miał ogromne usta, widzę mężczyznę z twarzą jednej z sióstr Godlewskich. Język polski ma wiele określeń, którymi można wyrazić to zręczniej, ale autorka za każdym razem prowokuje mnie do śmiechu. Interesująca jest też gradacja językowa: "Chcę cię mieć i posiadać". Rozbawiła mnie informacja, że Massimo ma penisa grubości przedramienia dziewczyny, choć może nie miało to być wcale zabawne...

Trzecim minusem wreszcie jest zakończenie: tak sztampowe, że aż zęby bolą. Kto czytał Grey'a, domyśla się, jakie ono może być. 

Generalnie więc nie polecam, chyba, że dla masochistycznej rozrywki.


poniedziałek, 9 lipca 2018

Młodym talentom mówimy nie...

wyd. Novae Res
Chciałam „pojechać” po tej książce z góry na dół, ale doczytawszy, że Kinga Gebel to 17-letnia wówczas licealistka, postanowiłam skorzystać z prawa łaski. Będzie więc łagodniej niż powinno być, a do tego króciutko, bo i Paradoks zbyt obszerną lekturą nie jest.

Na miłość Boską, co podkusiło dziewczynę, aby sięgnąć po formułę thrillera prawniczo-śledczego, tego nie wiem, ale był to bardzo zły głos doradczy. Poszukiwanie zaginionego osiemnastolatka autorka ubrała w zlecenie dla kancelarii adwokackiej, nie zaś agencji detektywistycznej, co z miejsca stanowi dla mnie olbrzymi minus. Później jest coraz gorzej, by kulminować w momencie, gdy adwokat zleca swojemu aplikantowi napisanie apelacji, polecając, aby ściągnął sobie wzór z internetu i na jego podstawie opracował wniosek.

Doceniam młodą dziewczynę, która chce się rozwijać literacko, może jednak powinna zacząć od konkursów dla uczniów szkół średnich, nie zaś od razu publikować każdy paździerz (choć sama autorka dumnie przyznaje, że nie jest to jej pierwsza książka, bo pierwszą napisała w szóstej klasie szkoły podstawowej).

 Nie, nie i jeszcze raz nie.

niedziela, 1 lipca 2018

Lepiej nie będzie?

zdjęcie za: lubimyczytac.pl
Janusza Brzozowskiego poznałam już przy okazji lektury Oranżerii rodziny Williamsów. Nie podobało mi się zupełnie i, niestety, w drugiej powieści autora nie jest lepiej w żadnym elemencie pisarskiego rzemiosła.

Tym razem Tuppence i Tommy Beresford, których z niezrozumiałych przyczyn Brzozowski nazwał Anną i Piotrem Balickimi - Polakami mieszkającymi w Australii, otrzymują zlecenie rozwikłania sprawy morderstwa dokonanego na tasmańskiej plantacji winorośli. Autor obiecuje rodzinne tajemnice, sekrety i milion dolarów, tylko nie wiemy, czy australijskich, czy amerykańskich.

Zamiast tego po raz kolejny dostajemy garść nieudolnej narracji i drewnianych dialogów. Autor do tego stopnia nie ma pomysłu na wprowadzenie czytelnika w klimat opowieści, że czyni to za pomocą dialogu właśnie. Oto Anna otwiera list z Tasmanii od Maggi Klombach, która zaprasza ich na swój ślub. Przy tej okazji Piotr pyta żonę, skąd właściwie zna Maggi i tu dostajemy kilka stron dialogu... Mężczyzna wypytuje o szczegóły rodzinne, a Anna cofa się do króla Ćwieczka, czyli czasów, gdy rodzina Klombachów uprawiała winorośl na Ukrainie, by potem robić to samo w Australii...

Choć wyżej przywołałam postaci Tuppence i Tommy’ego, dodać muszę, że Brzozowski tym razem postanawia nawiązać też do postaci Sherlocka Holmesa, przywołując go z nazwiska, a może i Herculesa Poirota, sięgając po znany miłośnikom tych dwóch detektywów motyw rywalizacji pomiędzy prywatnymi detektywami a policją (choć tutaj akurat policjant jest dość przyjaźnie nastawiony do pomocy ze strony Anny i Piotra). Nadal nie potrafię zrozumieć, po kiego grzyba autor przeniósł miejsce akcji do Australii, czyniąc tak wyraźne aluzje pod kątem kryminału brytyjskiego.

Litościwie pomijam niewiarygodność językową. Anglojęzyczni bohaterowie w Australii używają określeń typu „wygwizdów”.

Jeśli czytać, to na własną odpowiedzialność. Ja nie polecam.