zdjęcie za: lubimyczytac.pl |
Janusza
Brzozowskiego poznałam już przy okazji lektury Oranżerii rodziny Williamsów.
Nie podobało mi się zupełnie i, niestety, w drugiej powieści autora nie jest
lepiej w żadnym elemencie pisarskiego rzemiosła.
Tym
razem Tuppence i Tommy Beresford, których z niezrozumiałych przyczyn Brzozowski
nazwał Anną i Piotrem Balickimi - Polakami mieszkającymi w Australii, otrzymują
zlecenie rozwikłania sprawy morderstwa dokonanego na tasmańskiej plantacji
winorośli. Autor obiecuje rodzinne tajemnice, sekrety i milion dolarów, tylko
nie wiemy, czy australijskich, czy amerykańskich.
Zamiast
tego po raz kolejny dostajemy garść nieudolnej narracji i
drewnianych dialogów. Autor do tego stopnia nie ma pomysłu na wprowadzenie
czytelnika w klimat opowieści, że czyni to za pomocą dialogu właśnie. Oto Anna
otwiera list z Tasmanii od Maggi Klombach, która zaprasza ich na swój ślub.
Przy tej okazji Piotr pyta żonę, skąd właściwie zna Maggi i tu dostajemy kilka stron
dialogu... Mężczyzna wypytuje o szczegóły rodzinne, a Anna cofa się do króla
Ćwieczka, czyli czasów, gdy rodzina Klombachów uprawiała winorośl na Ukrainie,
by potem robić to samo w Australii...
Choć
wyżej przywołałam postaci Tuppence i Tommy’ego, dodać muszę, że Brzozowski tym
razem postanawia nawiązać też do postaci Sherlocka Holmesa, przywołując go z
nazwiska, a może i Herculesa Poirota, sięgając po znany miłośnikom tych dwóch
detektywów motyw rywalizacji pomiędzy prywatnymi detektywami a policją (choć
tutaj akurat policjant jest dość przyjaźnie nastawiony do pomocy ze strony Anny
i Piotra). Nadal nie potrafię zrozumieć, po kiego grzyba autor
przeniósł miejsce akcji do Australii, czyniąc tak wyraźne aluzje pod kątem
kryminału brytyjskiego.
Litościwie
pomijam niewiarygodność językową. Anglojęzyczni bohaterowie w Australii używają
określeń typu „wygwizdów”.
Jeśli
czytać, to na własną odpowiedzialność. Ja nie polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz