Łączna liczba wyświetleń

sobota, 30 września 2017

Nowy Nesbø? Drugi Larsson? Prawie jak Mankell? Nie, to po prostu Ahnhem

wydawnictwo: Marginesy
Zabierałam się jak pies do jeża, ponieważ ostatnimi recenzjami wydawniczymi kryminałów, które przewijały się przez moje ręce, czułam się w większości przypadków oszukana. Jak więc po raz kolejny uwierzyć, że Stefan Ahnhem jest lepszy niż Nesbø, Larsson czy Mankell? Z całej tej trójcy szczególnie lubię właściwie tylko ostatniego pana i... Cóż, w przypadku Stefana Ahnhema aż tak dobrze nie jest. Co nie znaczy, że jest źle, wprost przeciwnie.


Ofiara bez twarzy Stefana Ahnhema to pierwszy tom cyklu. Na pierwszych kartach powieści poznajemy Fabiana Riska. To właśnie jego postać - między innymi - stanowić będzie oś serii. Jest policjantem, który po wielu latach powraca do swojej rodzinnej miejscowości - niewielkiego Helsingborga, porzuciwszy pracę w sztokholmskim wydziale. Między wierszami wyczytać możemy, że nie była to do końca jego decyzja, a dodatkowo nałożył się na nią szkodliwy dla sytuacji rodzinnej romans. Szczegółów jednak nie poznamy - temu wątkowi autor poświęci osobną powieść, stanowiącą prequel wydarzeń opisywanych w Ofierze bez twarzy. Na razie czytelnikowi wystarczyć musi wiedza, że przenosiny uratować mają zarówno i karierę, i rodzinę Fabiana.

Już w pierwszym dniu, tuż po wniesieniu przeprowadzkowych pudeł do domu Fabian zostaje wezwany do pracy. Oto staje w obliczu zbrodni, której ofiarą zupełnie niespodziewanie pada jego szkolny kolega. Ponieważ mamy tu do czynienia z mordercą seryjnym, szybko okaże się, że cały plan mordercy został osnuty wokół dawnej szkolnej klasy śledczego i wszyscy, którzy byli wówczas jej uczniami, są zagrożeni.

W książce Ahnhema przede wszystkim podoba mi się plan. Na mojej półce leżą dwie kolejne książki cyklu, a ja już teraz mam świadomość, że nie zostały one napisane dlatego, że pierwszy tom sprzedał się świetnie i trzeba było odcinać kupony od wyników, a dlatego, że od początku zostały zaplanowane jako cykl. Losy głównego bohatera oraz innych postaci poznajemy w takim zakresie, w jakim są nam potrzebne, będąc jednocześnie przekonanym, że kolejne części będą demonstrować nam coraz większy wycinek życia i odpowiadać na kolejne pytania. Taką rolę niewątpliwie pełni także wspominany przeze mnie wcześniej prequel. Nie jestem fanką wątków obyczajowych w kryminałach, o ile nie są konieczne dla śledztwa, tutaj jednak są. To także duży plus powieści.

Ahnhem w bardzo sprawny sposób obrazuje nam społeczeństwo. Poznajemy postaci z ich wadami, pokazuje nam mechanizmy rządzące maskulinistycznym społeczeństwem policji, prezentuje obojętność otoczenia wobec nękania dziecka w środowisku szkolnym czy choćby trudności w zauważeniu niepokojących zmian u nastolatka. To wszystko jest dość mocno rozbudowane, podobnie jak charaktery poszczególnych postaci.Nie do końca mi one jednak odpowiadają. Fabian Risk z jednej strony jest kreowany na policjanta wymykającego się obowiązkowym regułom. Swojej nowej szefowej podpada już na samym początku, gdy postanawia podjąć działanie po swojemu, nie mówiąc jej wszystkiego. Ma to sens, bo jego akcje przynoszą efekt, choć trochę razi mnie, że poza Fabianem i duńską policjantką cała reszta zespołu przedstawiona jest jako osoby bardzo nieudolne, nie potrafiące posunąć śledztwa na przód. Z drugiej strony Fabian jest kompletną pierdołą w życiu prywatnym. Naraża swoją żonę na przykrości, nie dotrzymuje obietnic, wikła się w dziwne akcje i układy. Wiele z jego działań powoduje w czytelniku irytację i złość.

W książce bardzo drażnią mnie również wypowiedzi „od strony mordercy”. Jeśli metoda opowiadania za pomocą punktów widzenia nie ma za zadania rozszerzać perspektywy, uważam ją za zbyteczną. Tutaj rozdziały te niczego nie dodają, pokazują tylko problem inaczej i dlatego działają na mój odbiór książki niekorzystnie. Rozbijają tok opowieści. Sama narracja jest jednak prowadzona zręcznie. Kiedy w połowie książki dowiadujemy się, kto zabijał, i zastanawiamy się, jaki jest sens pisania dalszych rozdziałów, autor prowadzi akcję w taki sposób, że sens ów jednak dostrzegamy, a cała intryga wcale nie staje się czymś zamkniętym i jednoznacznym.

Ofiara bez twarzy to niezła książka, ale raczej nie dla kryminalnego konesera zaprawionego już w lekturze. Taki może poczuć się nieco zawiedziony, zwłaszcza uzyskawszy informację, że Ahnhem jest scenarzystą serialu o Kurcie Wallanderze. Fabianowi Riskowi do Kurta brakuje jednak dużo, Ahnhemowi zaś tyle samo do Mankella. Ja osobiście jednak uważam Mankella za perfekcyjnego w swojej dziedzinie, nie jest więc wielką zbrodnią odbiegać od perfekcji. Całość lektury uważam za przyjemną, a książkę godną polecenia. Sięgajcie po nią zatem, jako i ja po drugą część sięgam.

piątek, 29 września 2017

Wyczekiwana część czy odcinanie kuponów? "Oskarżenie" Remigiusza Mroza

wyd. Czwarta Strona
Zaskakujące, że ta książka pojawia się tutaj już teraz. Zwykle, zanim sięgnę po gorące i modne pozycje, staram się odczekać, aż emocje opadną. Tymczasem Oskarżenie Remigiusza Mroza wcisnęło się bezczelnie w kolejkę, przesuwając na dalszy plan Czarną Madonnę, którą ciągle przekładam w czasie "na później". Dlaczego zatem tak?

Nie należę do szczególnych fanek Remigiusza Mroza. Moja przygoda z jego twórczością zaczęła się tak naprawdę rok temu, kiedy znajomy pożyczył mi na wieczne nieoddanie trzy tomy przygód Wiktora Forsta. Przeczytałam pierwszy tom i nie mogłam przebrnąć. Odłożyłam książki na półkę, z myślą, że może komuś je sprezentuję. Do lektury powróciłam kilka miesięcy później. Pierwszy tom zmęczyłam, drugi i trzeci bardzo mnie wciągnął, a nawet spodobał, mimo oczywistych wątków science-fiction typu rosyjskie więzienie i ucieczka z niego. Rozwiązanie zagadki w trzeciej części przygód Forsta spodobało mi się również. Wypada tutaj dodać, że najnowsza część przygód Forsta była żenującą porażką. Naturalnym wyborem pierwszego spotkania z autorem, było jednak dalsze zgłębianie jego twórczości.

Niestety, dalej było gorzej... Do serii z Chyłką w ogóle podchodzę w szczególny sposób, bo gdy człowiek ma w rodzinie prawników wszelkiej specjalizacji, a podczas uroczystości rodzinnych staje się mimowolnym świadkiem dyskusji o polskim systemie penitencjarnym, czyta takie książki nieco inaczej. Siłą rzeczy też od razu uruchamia się podświadome skojarzenie z powieściami Johna Grishama. Skojarzenie złudne i nieadekwatne, dodajmy. Wszystko to sprawia, że "seria prawnicza" (umownie określę ją w ten właśnie sposób) trochę nie spełnia oczekiwań.

Przyznaję, że trudno jest mi pisać recenzję tej właśnie książki, nie spoilerując, uczynię jednak wszystko, co w mojej mocy. Spoiler pojawi się jeden, na samym końcu, będzie dobrze przeze mnie oznaczony, a napiszę go tylko dlatego, że mam pytanie :)

Początek Oskarżenia to moment tuż po bestialskim oblaniu Chyłki kwasem. Przyznam, że byłam ciekawa, jak Remigiusz Mróz wybrnie z tej urwanej w połowie opowieści. Mnie akurat psychologicznie umotywowanie czynów bohaterskich często zawodzi, szczególnie w kryminałach polskich (nawet tych pisanych przez psychologów, takich jak Puzyńska --> tutaj więcej), a szkoda, bo jestem fanką. Niestety, mój apetyt nie został zaspokojony. Oto mamy obraz prawniczki w rozsypce, która leży, wegetuje i nie ma nawet ochoty odebrać telefonu od przyjaciela, by w kolejnej odsłonie widzieć ją w swoim żywiole. Żebyśmy się dobrze zrozumieli: wiem, jak to jest snuć się po domu w piżamie i swą aktywność ograniczać do gapienia w sufit, wiem też jak doskonale terapeutycznie może działać praca, którą człowiek uwielbia... Jednak nie w ten sposób i nie tak, żeby śladu po traumie nie było. 

Prawie zapomniałam: śladem jest blizna. Co prawda mniejsza niż nam się podczas lektury pierwszych kartek wydawało, ale jest. Z tą blizną to w ogóle jest ciekawa sprawa. Podczas telewizyjnego występu Chyłka zasłania ją włosami i Kordian w pewnym momencie rozumie, że Joanna zasłania ją nie po to, by zasłonić, lecz po to, aby odsłonić ją w odpowiednim momencie. Tyle, że tego odpowiedniego momentu nie ma. Oczywiście, istnieje cień szansy, że jest, tylko ja go nie zauważyłam, ale to w sumie na jedno wychodzi, bo czytałam dość uważnie. Dla mnie to poważna niekonsekwencja, gdyż - parafrazując klasyka - jeśli w pierwszej scenie pokazujesz dubeltówkę na ścianie, ktoś musi z niej zginąć. Tu nikt nie ginie. Temat blizny kontynuowany nie będzie.

Druga sprawa, o której chciałam opowiedzieć to sama Joanna Chyłka. Z całą pewnością wielu z was oglądało serial Bones. Są pewnie i tacy, którzy kojarzą książki Kathy Reichs z tą bohaterką. Mnie zależy teraz jednak na przywołaniu serialowej kreacji. Mało jest postaci tak denerwujących jak dr Temprance Brennan. Oto pani antropolog, przed którą nic się nie ukryje, która ściga bandytów i śledzi obłąkańcze umysły, nie jest w stanie wyczuć ironii u rozmówcy czy zrozumieć norm społecznych - osławione "Nie wiem, co to znaczy". Zupełnie serio pomyślałabym, że ma Zespół Aspergera, gdyż to on mógłby uzasadnić całkowity brak zdolności wyłapania przenośni, sarkazmu i literalne rozumienie pewnych zwrotów, gdyby tylko w serialu znalazła się jakakolwiek przesłanka, pozwalająca "uratować" w ten sposób wizerunek pani naukowiec. Tymczasem poskąpiono nam tego, a im dalej, tym gorzej.

Podobny problem mam z Chyłką. Autor postanowił z niej zrobić twardą kobietę sukcesu, ironiczną, sarkastyczną, zupełnie nie kobiecą... Niestety, moim zdaniem zabrnęło to na tyle daleko, że stało się niewiarygodne i drażniące. Przykład? Proszę bardzo:
Książki w starciu z obrazem są jak hipotetyczna walka Pudzianowskiego z Piotrem Żyłą w MMA. O ile ten drugi nie zabrałby ze sobą nart.
To nie jest, niestety, ani zabawne, ani błyskotliwe, choć rozumiem, że właśnie o tzw. inteligentny dowcip tu chodziło. Brnijmy jednak dalej w gąszcz Chyłkowego umysłu:
Dają mi władzę - ciągnęła Chyłka. - Sama decyduję, jak wyglądają postacie, jak się zachowują i tak dalej. W filmie czy serialu reżyser mnie z tego odziera. Pieprzę taki układ.
Refleksja o opozycji: książki - film z gruntu jest nieudana. O ile bowiem bohaterka ma rację, że czytając, może sobie zdecydować jak wygląda postać, o tyle decydowanie o tym, jak się owa kreatura zachowuje, pozostaje już w sferze myślenia życzeniowego. Gdyby zależało to ode mnie, Chyłka reagowałaby zupełnie inaczej. Niestety, jest jak jest, w związku z czym czytelnik zmuszony jest przebrnąć przez wywody na temat nacisku płodu na pęcherz, bólu spojenia łonowego i pachwin - dokładnie tymi słowy. Znowu, jako żywo, przywodzą mi te refleksje na myśl odbijającą się czkawką serialową Brennan i scenę, gdy jej roczne dziecko nie chciało jeść. Antropolożka wówczas poczyniła mu wykład naukowy z elementami fizjologii, zachowując pełną powagę.

Z drugiej strony, trudno się dziwić, że kobieta poczuła się zagubiona, bo i ja się w pewnym momencie zagubiłam. W Inwigilacji ciąża prawniczki była już zaawansowana, tymczasem tutaj dowiadujemy się, że "długa droga za mną, ale jeszcze dłuższa przede mną". Czasowo mi to chyba trochę nie gra.

Mam też poważne wątpliwości co do samego sposobu prowadzenia narracji i przerzucenia niektórych kwestii w usta bohaterów. Przykładem niech będzie historia skazanego opozycjonisty. Rozumiem, rzecz jasna, że w którymś momencie trzeba przedstawić losy Tadeusza Tesarewicza w szerszym kontekście, aby czytelnik mógł się z jego biogramem zaznajomić. Mam jednak wątpliwości, czy najlepszym wyborem jest, aby pełny życiorys streścił niespodziewany gość podczas widzenia, opowiadając go... Tadeuszowi, niestety. Przyjąć możemy, że opozycjonista zasadniczo swój życiorys przecież zna i dialog ten powinien się raczej opierać na pewnych półsłówkach i hasłach niż recytowaniu Wikipedii (takiej Mrozowej Wikipedii, oczywiście).

Oskarżenie to drugi tom przygód, w którym zapoznamy się z kilkoma ciekawymi stereotypami na temat Brytyjczyków. Nie zapomnijcie: każdy Brytyjczyk turla się w towarzystwie sera z górki. 
Harry założył nogę na nogę i zaplótł dłonie na kolanie. Jeśli wcześniej nie wyglądał jak typowy Brytyjczyk, teraz z pewnością tak było
Oczywiście, tak właśnie robią Brytyjczycy...
Ceniła go między innymi za to, że wiedział, kiedy się nie odzywać i okazać uprzejmą obojętność. Tylko Brytyjczycy to potrafili.
Zdecydowanie. Brakuje dowcipu o brytyjskiej flegmie i herbacie z mlekiem. Przepraszam, jednak był.

Z Remigiuszem Mrozem, zacniej niż z Arleną Witt, nauczymy się również kilku angielskich idiomów, niekoniecznie poprawnych i niekoniecznie oznaczających to, co w intencji Chyłki miałyby oznaczać.

O realiach prawniczych, które tworzy Remigiusz Mróz, napisano już wiele. W Oskarżeniu również od pewnych merytorycznych kiksów nie uciekniemy.
Chyłka [...] mimo że nie mogła uczestniczyć w procesie, zaznajomiła się ze wszystkim, co było do przeczytania na temat podobnych spraw. Ze szczególną uwagą prześledziła sytuację w Polsce, ale nie znalazła niczego, co zmusiłoby oskarżyciela do wycofania zarzutów.
Problem w tym, że przebieg podobnych spraw w Polsce nie ma tutaj kompletnie żadnego znaczenia, chyba, że autorowi chodziło o posiłkowanie się przeszłymi, prawomocnymi wyrokami jako pewnego rodzaju casusem, pokazującym adwokatowi drogę, jaką warto podążać. Inne wyroki same w sobie nie są istotne, gdyż polskie prawodawstwo nie opiera się na precedensach, w odróżnieniu od prawa amerykańskiego. To nie Grisham. To Mróz.

Dość zabawna jest scena, gdy na sali sądowej Kormak zadaje kluczowe pytanie:
- Przecież to jakiś cyrk - dodał szczypior. - Dlaczego w ogóle ten gość jest sądzony? [...] Nie powinni najpierw przeprowadzić postępowania w sprawie uniewinnienia Tesarewicza?
Cóż, okazuje się, że spec od komputerów ma więcej wyczucia w temacie niż prawnicy, którzy z zastanawiania się na takimi rzeczami żyją... Pojawia się natychmiast w mojej głowie refleksja, dlaczego autor postanowił przedstawić to zagadnienie w ten sposób. Przyczyną nie jest to, że zabrakło mu wiedzy na ten temat, ponieważ w Kasacji dość szczegółowo opisał całą teorię procesów uniewinnienia i tytułowej kasacji wyroku, omówił różnice pomiędzy poszczególnymi sposobami postępowania i możliwe kruczki prawne. Nie jest więc tak, że w swej ignorancji zabrał się za tworzenie w temacie, o którym pojęcia nie ma. 

Powiem tak: wszystkie wymieniane nieścisłości i merytoryczne błędy mogłabym mu wybaczyć, gdyby zostały opatrzone przypisem informującym o ich rozmijaniu się z rzeczywistością i powtarzały się we wszystkich częściach konsekwentnie. Cóż jednak myśleć, gdy - tak jak w podanym wyżej przykładzie - Mróz w jednej części przygód Chyłki zaprzecza temu, co pisał we wcześniejszej? Czyżby świat przedstawiony się rozjeżdżał i nie trzymał kupy? Takich rzeczy bowiem, by nie przeprowadzać postępowania, bo ktoś się z kimś "dogadał", póki co w polskim systemie prawnym nie ma. W świecie Mroza do tej pory zasadniczo też nie było.
Dogadali się. [...] Prokuratura z Tesarewiczem. To oczywiste. [...] W zamian za to, że Tesarewicz zrezygnował z odszkodowania czy zadośćuczynienia i obiecał, że nie będzie cisnął ich jako oskarżyciel posiłkowy, mieli szybko załatwić sprawę.
Irytujące dla każdego, kto choć raz był na sali sądowej, są wygłaszane w czasie przesłuchiwania świadka wynurzenia Chyłki o tym, że nigdy nie kupi produktu firmy, która wrzuca reklamy przed filmikami na Youtubie (syndrom Brennan!). Razi również to, że Kordian nie wie, co prawo rozumie pod pojęciem "szczególnie uzasadnionych przypadkach", które dają oskarżycielowi możliwość odstąpienia od wymierzenia kary. Pyta o definicję Chyłkę. Na litość, jakby nie patrzeć, studia skończył, a o tym się na tym etapie edukacji wiedzieć powinno...

Jeśli jesteś czytelnikiem, dla którego wewnętrzna zgodność świata przedstawionego nie jest najistotniejsza, być może najnowsza powieść Remigiusza Mroza ci się spodoba. Celowo napisałam "być może", ponieważ podejrzewam, że nawet stali czytelnicy mogą poczuć się znużeni powtarzalnością wydarzeń. Nie mamy w Oskarżeniu niczego nowego. Problemy z uzależnieniem. Problemy emocjonalne i napięcie miłosne na linii Chyłka - Kordian. Problemy z partnerami w kancelarii. Problem z oskarżonym - jak u doktora House'a: oni zawsze kłamią!

Dodatkowo dość kłopotliwe jest po raz kolejny takie samo rozstrzyganie zagadki, z jaką się zmagamy. Czytałam ostatnio w internecie opinię osoby, która nie rozumie zachwytów nad kryminałami Agathy Christie, w jej odczuciu bowiem są one pozbawione jakiegokolwiek napięcia, przez całą książkę nie dzieje się nic, tylko po to, aby Hercules Poirot w ostatnim rozdziale mógł opowiedzieć całą historię. 

Otóż Remigiusz Mróz stosuje taktykę bardzo podobną: nie wiemy nic, bohaterowie jeżdżą, rozmawiają, prowadzą sprawę na sali sądowej, tylko po to, aby w ostatnim rozdziale Kordian opowiedział, jak było naprawdę... Jest jednak zasadnicza różnica pomiędzy tymi dwoma formami rozwiązania konfliktu. Gdyby przeczytać Agathę Christie od tyłu - do czego szczerze zachęcam - i, wiedząc, kto jest mordercą, rozpocząć lekturę od pierwszych stron, łatwo można zauważyć, że wszystko, o czym opowiada Hercules Poirot, wiemy wcześniej, tylko - nie będąc Poirotem - nie potrafimy tego poskładać w sensowną całość. U Mroza tego nie ma. Ostatnie strony, wyjaśniające całą sprawę w dużej mierze polegają na wyciąganiu królików z kapelusza.

Zastanawiam się tylko na koniec, w jakim kierunku brnie cała seria. Prawa karnego (a niech będzie i cywilne!) jest tu coraz mniej. Coraz więcej zaś obyczajówki powiązanej z kiepską powieścią sensacyjną.

A teraz obiecany spoiler (CZYTASZ na własną odpowiedzialność):



Gdy Chyłka chce wypisać się ze szpitala po tym, gdy płód obumarł, pyta lekarza, czy może opuścić oddział neonatologiczny. Szybko reflektuje się, że popełniła błąd, bo skoro płód obumarł, pewnie leży na ginekologii. Być może źle myślę, ale wydaje mi się, że gdyby nawet urodziła żywe dziecko, i tak leżałaby na ginekologiczno-położniczym, nie zaś neonatologicznym, ewentualnie w innej sali niż matki narodzonych dzieci? Czy teraz się cokolwiek w procedurach pozmieniało?

czwartek, 28 września 2017

Gdy Grey spotyka się z kryminałem... "Lokatorka" JP Delaney

źródło: Wydawnictwo Otwarte
Zabierałam się do tej książki z pewnym "przedrozumieniem", jakby powiedział Husserl. Po przygodach z Prokuratorami (tutaj), Dziewczynami na miesiąc (tutaj i tutaj) i wszelkiego typu greyowatymi powieścidłami spodziewałam się czegoś podobnego, tylko okraszonego kryminałem zestawionym z tajemniczym domostwem. Zadam teraz kłam pogłoskom, że przeważnie czepiam się szczegółów i powiem, że tak źle jak w przytoczonych wyżej tytułach nie jest. Nie oznacza to jednakowoż, że jest dobrze.

W księgarniach i na wszelkiego rodzaju stronach internetowych poświęconych książkom Lokatorka promowana jest jako błyskotliwy thriller psychologiczny. Takowym nie jest, chociaż przyznaję, że akcja wciąga. W trakcie lektury, niestety, miałam kilka silnych skojarzeń z 50 twarzami Grey’a, których zresztą się spodziewałam. Na szczęście autor oparł się pokusie, aby całą akcję oprzeć na seksie w różnych odmianach i pozycjach.

Fabuła toczy się dwutorowo. Naprzemiennie czytamy relację Emmy oraz Jane - dwóch kobiet, które kolejno wprowadzają się do tajemniczego domu przy Folgate Street 1. Pierwsza z nich wraz z partnerem poszukuje nowego lokum, ponieważ dotychczasowe miejsce budzi jej lęk wskutek bestialskiego włamania i gwałtu. Druga lokatorka przeżyła traumę po narodzinach martwego dziecka. Obie łączy budżetowy problem ze znalezieniem odpowiedniego lokum, wskutek czego postanawiają skorzystać z niesamowitej okazji.

Dom przy Folgate Street tajemniczy jest nie w takim sensie, w jakim rozumiemy motyw dzięki nawiedzonym dworkom i wszelkiego rodzaju mieszkaniom z zamurowanymi w ścianach truposzami (choć ten ostatni pomysł zostanie tu zaadoptowany w pewien sposób). Willa jest przede wszystkim nowoczesna, zautomatyzowana i „inteligentna”. Stanowi część projektu opracowanego przez genialnego architekta Edwarda (nie Cullena ;), pragnącego wymyślić taki system zarządzania domostwem, który sam będzie ustalał najlepsze dla lokatora preferencje. 

W przypadku żadnej z dziewczyn nie wystarczy jednak po prostu podjąć decyzji o wprowadzce. Przejść muszą jeszcze specjalny casting, polegający na wypełnieniu formularzy z pytaniami z zakresu moralności, a także spotkać się osobiście z biznesmenem. Zamieszkanie w rzeczonej posiadłości wiąże się też z zaakceptowaniem regulaminu, zakładającego utrzymanie pedantycznego wręcz porządku, powstrzymania się od samodzielnych przeróbek, sprowadzania zwierząt i dzieci... Ów kontrakt ma daleko idące konsekwencje, ze śmiercią włącznie. Jak daleko posunie się właściciel? I na ile dom może przejąć kontrolę nad swoim mieszkańcem?

Zacznę od tego, że średnio przekonuje mnie przedstawiona wizja technologicznego uwarunkowania domostwa. Po wprowadzeniu lokator ma obowiązek zainstalowania na swoim komputerze i telefonie specjalnego oprogramowanie, które sprawia, że sprzęty zaczynają nagle działać inaczej i żyć własnym życiem.

[...] zamiast Google’a czy Safari wita mnie pusta strona, na której widnieje słowo „Gospodarz”. Są tam tylko trzy zakładki: „Dom”, „Szukaj” i „Chmura”. „Dom” pokazuje bieżące ustawienia Folgate Street 1, czyli oświetlenie, ogrzewanie i tak dalej. Do wyboru mam cztery różne typy oświetlenia: wydajne, relaksacyjne, do zabawy, do pracy. „Szukaj” odsyła mnie do internetu. W „Chmurze” przechowuję swoje pliki i kopie zapasowe.
Co dzień Gospodarz podpowiada mi, w co mam się ubrać, biorąc pod uwagę panującą na zewnątrz pogodę, przypomina o zaplanowanych spotkaniach oraz o tym, które ubrania znajdują się w praniu. Jeśli chcę coś zjeść, Gospodarz wie, co mam w lodówce, co mogę z tego ugotować i ile taki posiłek zawiera kalorii. Tymczasem funkcja „Szukaj” blokuje wszystkie reklamy, pop-upy reklamujące metody na płaski brzuch, niepokojące wiadomości ze świata, rozmaite zestawienia top ten, plotki o celebrytach, spam i ciasteczka. W przeglądarce nie ma zakładki z ulubionymi ani historii, ani zapisanych plików. Za każdym razem, gdy ją zamykam, wszystko zostaje wymazane do czysta.
Działanie tej technologii dla mnie, prostego żuczka, jest jednak mało logiczne. Najpierw dowiadujemy się, że „gdy Google wyrzuca tysiące, a nawet miliony wyników, Gospodarz wyświetla jeden najlepiej pasujący i nic więcej”, a dwie strony dalej czytamy, iż do jednego artykułu otrzymujemy pięćset tych samych linków. Nie rozumiem do końca zasady działania tegoż.

Sama postać Edwarda Monkforda przywodzi mi na myśl - sądząc z wielu recenzji, nie tylko mi - Christiana Greya. Edward jest zabójczo przystojny, sprawiając przy tym wrażenie władczego i agresywnego. Jednym krótkim zdaniem wyzwala Emmę od natrętnego i średnio potrzebnego w jej życiu narzeczonego. Architektura oraz pedantyzm stanowi jego prawdziwą obsesję. Jest też bardzo bezpośredni. Opowiadając Jane o swojej przyszłości, jednym tchem zadaje pytanie, czy pójdą ze sobą do łóżka.

Ludzie relacje, podobnie jak całe ludzkie życie, zwykle obrastają mnóstwem niepotrzebnych rzeczy. Kartki walentynkowe, romantyczne gesty, ważne rocznice, drobne czułostki... To wszystko składa się na nudę i inercję zwykłych, konwencjonalnych związków, wyznacza ich bieg, zanim jeszcze tak naprawdę się rozpoczną. A może od razu odpuścilibyśmy to sobie? [...] Uważam, że to ożywcze, kiedy dwoje ludzi spotyka się ze sobą bez żadnych planów wybiegających poza tu i teraz.
Grey jak w mordę strzelił! Oczywiście, jak w klasycznym Grey’u, to, co dla Edwarda oczywiste, dla jego kochanek niekoniecznie takie będzie. Sam mężczyzna, angażując się w relacje ze swoimi lokatorkami, zacznie wpływać na ich styl życia:

Mogłabyś nieco więcej ćwiczyć. Kilka sesji w tygodniu powinno wystarczyć. Odkąd tu zamieszkałaś, odrobinę schudłaś, ale mogłabyś jeszcze zrzucić parę kilogramów [...]. Prawie w ogóle nie pijesz alkoholu, to dobrze. Temperatura ciała, oddychanie i praca nerek są w porządku.
Poza wtrącaniem się we wszystko i obsesją na punkcie nowych technologii, sprzątania i Japonii, Edward również świetnie gotuje. Przyprawy układa alfabetycznie i według kraju pochodzenia, a w rybnym wpada w szał i robi awanturę, gdy zamiast morszczuka proponują mu kilkukrotnie droższą żabnicę (w cenie morszczuka). Żywi się zresztą przede wszystkim rybami, zjadając je w dziwnych postaciach: na wpół żywe, w formie embrionów i innych obrzydliwych wersjach.

- Nazywa się shirako. [...] To rybie genitalia wypełnione nasieniem. [...]
- Super, ale chyba wolę ludzkie.
Pomijając fakt, że shirako to nie rybie genitalia wypełnione nasieniem, ale po prostu mlecz ryby, zdaniem niektórych w smaku przypominający śmietanę, nie rozumiem, co towarzyszka Edwarda ma na myśli. Woli jeść ludzkie genitalia? Tak zabrzmiało to zdanie w każdym razie. Osz, biedny Edward, tego się chyba nie spodziewał.

Takich kulinarnych kiksów jest zresztą więcej. Osoba, która trochę bardziej interesuje się tematem, wychwyci te niuanse bez kłopotu. Autor chciał zapewne zaprezentować, jak wytrawnym smakoszem i znawcą sztuki kulinarnej jest Edward, tymczasem popełnia błędy, próbując przekonać nas, że pieprz Tellicherry jest lepszą alternatywą dla pieprzu z Kampot w Kambodży. Wyjaśnię niewtajemniczonym: ten pierwszy absolutnie nie jest lepszą wersją kambodżańskiego. Tellicherry jest pieprzem czarnym (a właściwie ciemnobrązowym), zaliczanym do produktów późnego zbioru, Kampot zaś słynie z pieprzu białego, absolutnie nie bardziej aromatycznego niż Tellicherry. Podobnie jest z przedstawioną w książce fenomenalną rzekomo toskańską oliwą „lacrima”.

Takie błędy rzeczowe drażnią mnie w tej książce. Wychodzę z założenia, że jeśli pisarz postanawia w jakiejś książce bazować na konkretnych motywach i zagadnieniach, wypada najpierw uczynić sensowny research, aby później nie wypisywać w książce bzdur. Prowadzi to do tego, iż architekt opowiada głupoty, że świątynie gotyckie były ciężkie, ciemne, ponure, budowane w taki sam sposób, odkąd Anglia stała się katolicka (komuś się chyba gotyk ze stylem romańskim pomylił i to dokumentnie).

Bardzo przeszkadzało mi również niedopracowanie książki pod względem wspominanego wcześniej aspektu moralnego. Każda partia książki poprzedzona jest pytaniem z ankiety ewaluacyjnej, którą lokatorka po wprowadzeniu musi wypełnić, by móc cieszyć się pełną funkcjonalność domu. Zagadnienia przedstawione w formularzu są z kategorii tzw. dylematów moralnych, choć tendencyjnych. Lokatorki muszą więc określić: kogo uratowałyby, gdyby miały do wyboru bezcenną rzeźbę Michała Anioła lub głodne, bezdomne dziecko, czy doniosłyby na policję, gdyby wiedziały, że bliska ich sercu osoba potrąciła śmiertelnie człowieka, prowadząc auto po pijanemu etc. Nawet gdyby zignorować prostotę i sztampowość pytań, zamysł mógłby być ciekawy, gdyby owe moralne rozterki przełożyły się w książce na cokolwiek. Tymczasem nic z nich nie wynika: ani dla fabuły, ani dla bohaterów. Ich obecność w powieści jest kompletnie bezsensu.

Dlaczego więc uważam, mimo wszystko, że Lokatorka jest lepsza niż gnioty typu Prokurator? Ano choćby dlatego, że autor jednak nieco mocniej rozbudował portrety bohaterów. Nie jest tak jak w dziełach przeze mnie piętnowanych, że postać jest płaska, jednolita od początku do końca, a nawet, gdy przechodzi jakąś przemianę, jest ona surrealistyczna i nieuzasadniona fabułą. U Delaney’a postaci rzeczywiście są nieco bardziej skomplikowane. Kolejne rozdziały coś do tych portretów dodają, zmieniają nasz punkt widzenia i odkrywają kolejne karty. Ani Emma, ani Jane nie są papierowymi kobietkami tudzież kretynkami pokroju Any z Grey’a czy Mii z Dziewczyny na miesiąc. Owszem, normalne one nie są, jednak ich charakter wyróżnia jednak większa złożoność.

Z drugiej strony mam wrażenie, że jako Emma i Jane jako dwie osoby są zbyt mało zróżnicowane. Oczywiście, wizualnie one miały być podobnie (z przyczyn wynikających z fabuły), jednak bardzo podobne jest ich zachowanie i myśli. Edward „urabia je” również w identyczny sposób. Powtarzalność schematu mogłaby być bardzo ciekawym zabiegiem, gdyby nie to, że Delaney zwyczajnie przesadził i doprowadził do tego, że czytelnik momentami gubi się w tym, o której z dziewczyn aktualnie czyta. Wiem, że nie jest to wyłącznie moje wrażenie, gdyż przestudiowałam kilka internetowych opinii o książce.

W obronę wezmę także sceny seksu. Jak wspomniałam już na początku: jest ich sporo. Nawet jeżeli jest ich trochę za dużo, jak nigdy uważam, że wynikają one z psychiki bohatera, coś o nim mówią i są umotywowane fabularnie.
  
Napięcia w książce jest jak na lekarstwo. Narrator rzuca nam emocje niczym ochłapy, stopniowo. Mimo to czytanie szło względnie wprawnie, może dlatego, że nad fabułą nie trzeba się szczególnie mocno koncentrować.

Reasumując: średniej jakości czytadło. Ani to thriller, ani psychologiczny. Ani też romansidło. Ani Grey. Lokatorka na pewno jest lepszą powieścią od wspomnianych przeze mnie na początku wątpliwej jakości bestsellerów, z drugiej strony jednak fajerwerków i emocji się nie spodziewajcie. Ot, taki czasoumilacz.

wtorek, 26 września 2017

Wybuchowy thriller czy przesłany nam schemat? "Przesyłka" S. Fitzka

wyd. Amber
O powieściach Sebastiana Fitzka pisałam tutaj:

Teraz przyszedł czas na Przesyłkę - najnowszą książkę autora. Specjalnie omówiłam wcześniej dwie starsze pozycje, aby móc się do nich swobodnie odnieść.

Na pytanie, czy polecam wymieniony tytuł, odpowiem, że tak, jednak albo fanom autora, albo - paradoksalnie - tym, którzy z jego twórczością jeszcze nie mieli styczności. Waham się jednak, czy tym drugim nie lepiej zaproponować wcześniejszą twórczość niemieckiego pisarza. Dla mnie Przesyłka to reanimowany, doskonale znany nam schemat, choć mniej tu niż zwykle fantastyczności i nieprawdopodobnych zjawisk, które finalnie znajdują swoje zdroworozsądkowe rozstrzygnięcie. U Sebastiana Fitzka charakterystyczny jest początek w formie maksymalnie skomplikowanej, odrealnionej intrygi i wiarygodne, zdroworozsądkowe rozstrzygnięcie. Nie inaczej jest tym razem, chociaż „Przesyłka” podoba mi się bodaj najmniej spośród książek Fitzka, które ostatnio miałam okazję sobie przypomnieć.

Główną bohaterką jest Emma Stein - psychiatra, która w hotelowym pokoju zostaje napadnięta i zgwałcona przez seryjnego mordercę. Tylko cudem udaje jej się przeżyć napad. Pozostawia on jednak ogromną traumę, demolującą dotychczasowe życie. Emma, zamykająca się w domu i karmiąca swoje demony, staje się świadkiem dziwnych wydarzeń, które prawdopodobnie mogą mieć związek z wcześniejszym wydarzeniem.

Jak to zwykle u Fitzka bywa, lektura jest niebywale wciągająca. Zaczynając książkę, obowiązkowo musimy ją zakończyć. Nieco inne niż zwykle mam natomiast podejście do głównej bohaterki. Jej rozmycie, histerie i infantylizm bardzo mnie denerwują i sprawiają, że ani na moment nie potrafię się z nią i jej problemami utożsamić. Mniej niż w przypadku innych powieści Fitzka odpowiada mi także psychologiczne umocowanie intrygi. Naprawdę trudno jest wyobrazić mi sobie to, że wyimaginowany przez dziecko potwór z szafy tak dalece potrafi rzucić cień na psychikę człowieka, by po upływie wielu lat przetwarzać go jako traumę. Być może, gdyby fakt ten został inaczej umocowany w tekście i uzasadniony, nie byłby aż tak irytujący.

Sama historia, z właściwym dla autora przytupem poprowadzona jest w sposób sprawny, od początku aż po, dla mnie nieco zbyt przekombinowane, zakończenie. Fitzek po raz kolejny sięga po stałe dla siebie motywy i schematy, które - mimo całej mojej sympatii dla autora i gatunku - zaczynają być już nieco ograne i zużyte. Momentami jednak przebieg wydarzeń staje się bardzo chaotyczny. Zabieg ten wnosi trochę trudności, ale przy okazji rozbija stały schemat, traktuję to zatem in plus.

Mimo wszystko przyznać muszę, że Fitzek jest autorem lepszych niż Przesyłka książek.

poniedziałek, 25 września 2017

Cud niepamięci. Sebastian Fitzek "Odprysk"

wyd. Amber
 Zastanawialiście się kiedyś, czym jest pamięć? Twardym dyskiem, komodą z szufladkami, a może komfortem wyboru wspomnień? Zaczynając lekturę przewrotnie, od posłowia autora, trafiam na pytanie zadane przez samego Sebastiana Fitzka, czy - gdybyśmy mieli taką możliwość - zdecydowalibyśmy się podjąć decyzję o tym, co chcemy pamiętać? Któż z nas nie chciałby zapomnieć o nieszczęśliwej miłości? O śmierci bliskiej osoby? O najgłupszym życiowym wyborze?

Przed takim wyborem staje Marc Lucas. Dzięki znalezieniu ogłoszenia w gazecie ma możliwość udziału w eksperymencie, wymazującym pamięć. Nie potrafi poradzić sobie ze śmiercią żony i nienarodzonego dziecka w wypadku samochodowym, który spowodował. Perspektywa wykasowania swego rodzaju „twardego dysku” w głowie i nagrania na niego tylko tego, co pamiętać warto, wydaje się więc bardzo kusząca.

Przed podjęciem finalnej decyzji waha się jednak. Mimo to po pewnym czasie orientuje się, że, niejako wbrew własnej decyzji, w eksperymencie jednak bierze udział i nie wszystko przebiega tak, jak mu obiecywano. Jego niepewność dodatkowo pobudza spotkanie kobiety, która twierdzi, że również padła ofiarą szczególnego rodzaju doświadczenia z pamięcią, które zrujnowało jej życie...
  
Jak to u Fitzka bywa, kryminał prowadzony jest techniką od absurdalnej sytuacji po sensowne wyjaśnienie całego konfliktu. Sensowne, choć poruszające, ponieważ mnie, jako czytelnikowi, trudno jest zgodzić się z sytuacją, w którą został wmanewrowany Marc, zaś motywacje autorów eksperymentu kompletnie mnie nie przekonują. Mimo wszystko lektura Odprysku jest dobrym pretekstem ku temu, aby podjąć rozważania na temat pamięci i sensu jej posiadania, a także na temat granic poświęcenia siebie i swoich bliskich.

Mimo że rozwój konfliktu i jego wyjaśnienie wydają się być realistyczne, Fitzkowi odmówić nie można umiejętnego budowania napięcia, które nie pozwala odłożyć książki, dopóki nie dotrzemy do ostatniej strony powieści.

Jeśli zaintrygowała Cię tematyka tej książki, spodobać może Ci się również Sebastian Fitzek - Ostatnie dziecko.

niedziela, 24 września 2017

Przeszłość i zbrodnia. S. Fitzek "Ostatnie dziecko"

wyd. Amber

Historia, którą opowiada nam Sebastian Fitzek brzmi kompletnie absurdalnie. Oto dziesięcioletni, śmiertelnie chory chłopiec zwraca się z prośbą o pomoc do adwokata Roberta Sterna. Twierdzi, że piętnaście lat temu - w poprzednim wcieleniu - zamordował człowieka. Z precyzją wskazuje miejsce, w którym znajdują się zwłoki i opisuje szczegóły zbrodni.

Opowieść jest absurdalna, jednak na prośbę swojej dziewczyny dręczony demonami przeszłości Stern decyduje się zbadać sprawę. Jego decyzję dodatkowo wzmacnia fakt, iż kontaktuje się z nim człowiek, oferujący, w zamian za rozstrzygnięcie zagadki, ujawnienie miejsca pobytu syna Sterna. Adwokat był przekonany, że chłopiec zmarł wkrótce po urodzeniu. Jedna płyta DVD przekonuje go, że tak się nie stało...

Fitzek jest pisarzem szczególnym i wyjątkowe są także thrillery jego pióra. Zwykle - podobnie jak w Ostatnim dziecku - rozpoczyna się od kompletnie niewiarygodnej opowieści, która przeradza się w jak najbardziej realne problemy. W tej powieści konsekwencją szczególnego rodzaju wyznań jest śledztwo w sprawie pedofilii i handlu dziećmi. Jaki jest związek między tymi sprawami? Wbrew pozorom bardzo duży, a wszystkie pokrętne teorie, jak to u Fitzka bywa, znajdują sensowne wyjaśnienie.

Thrillery psychologiczne pióra Fitzka polecam wszystkim, którzy od kryminału oczekują czegoś więcej niż prostego rozstrzygnięcia „kto zabił” i zbierania dowodów. Nie brakuje tutaj przedstawienia rozmaitych teorii psychologicznych, które składają się finalnie na spójną całość. Ów komplet informacji uzyskujemy jednak z reguły dopiero pod koniec lektury, co dla mnie stanowi atut.