Tytułem
wstępu: bardzo trudno jest omówić siedem tomów jednocześnie. Starałam się
kondensować myśli, a i tak wyszło spore objętościowo wypracowanie, dlatego
planuję również omówić po kolei poszczególne części. Na razie postanowiłam
potraktować jednak temat zbiorczo, dając odpowiedź na pytanie „Co sądzicie o
książkach Puzyńskiej?, „Warto?” etc. - oczywiście, przez mój bardzo subiektywny
punkt widzenia.
Katarzyna Puzyńska jest jedną z tzw.
„królowych” polskiego kryminału. Stworzyła serię o policjantach z niewielkiej
wsi Lipowo oraz zbrodniach, których jest w tej małej społeczności zatrzęsienie,
więcej nawet niż w Sandomierzu, w którym Ojciec Mateusz ma co robić nie tylko w
niedziele.
Na niektórych stronach
internetowych czytamy, że Katarzyna Puzyńska to polska Camilla Lackberg. Albo,
co gorsza, polska Agatha Christie. W jednej z recenzji internetowych
dopatrzyłam się nawet stwierdzenia, że rzekomo to sama autorka wskazuje na Agathę
jako swoją patronkę. Jest to dla mnie informacja zaskakująca, ponieważ o ile wpływ
Lackberg rozumiem i jest on czytelny, o tyle skojarzenia z damą brytyjskiego
kryminału i matką Herculesa Poirot, są bardzo mocno na wyrost. Gdzie
znalazłabym wpływ Christie, gdyby już przystawiono mi broń do głowy? Jedynym
punktem zbieżnym, który dostrzegam, jest osadzenie akcji na wsi. Poza tym
szczegółem - podobieństw brak.
Agatha Christie słynie z
misternej intrygi. Katarzyna Puzyńska próbuje utkać intrygę wielowątkową i
skomplikowaną, a w efekcie końcowym mota ją tak bardzo, że na przykład w Motylku
pod koniec pojawia się matka lokalnego komisarza jako deus ex machina i dwoma
zdaniami rozwiązuje zawikłaną sprawę. Gdyby szacowna pani matka, obecna na
kartach powieści od samego początku, odezwała się wcześniej, książka byłaby
krótsza o połowę. Co więcej, nie ma kompletnie żadnego umotywowania
sytuacyjnego i psychologicznego, dlaczego tego nie robi...
Agatha Christie była w tym
przypadku drobiazgowa i szczegółowa. Dopiero, kiedy dochodziło do ostatecznej
przemowy detektywa, odkrywała przed czytelnikiem „jak to jest zrobione”. Miałam
przyjemność uczestniczenia w zajęciach wykładowcy, który kryminały Christie
czytał zawsze od końca, aby delektować się sposobem „tkania” szczegółów. U
Puzyńskiej tego nie znajdziemy. Zrobiłam sobie domowy eksperyment czytania jej
od końca i... Nie, to nie wychodzi. Możecie mi wierzyć na słowo, a możecie
spróbować sami.
Docierając do rozwiązania
zagadki, Puzyńska w każdym w zasadzie tomie wybiera najprostsze wyjaśnienie,
bardzo często wchodząc w konflikt z motywacjami bohaterów. Przypomnijmy sobie
historię o przekrętach w klubie nocnym opisaną w Łaskunie. Jako osobna opowieść
kryminalno-sensacyjna ta historia nie miałaby racji bytu, motywacje przestępców
nie trzymają się bowiem kupy, a całość opisana jest tak, że nie mamy
wątpliwości, że autorka odczuła potrzebę, żeby po prostu jakkolwiek to
rozwikłać w tym właśnie momencie.
Jeśli zaś chodzi o wspomniane
wcześniej porównania do Lackberg, wynikają one zapewne z kilku elementów. Przede
wszystkim, sama Puzyńska szczyci się uczestnictwem w Szkole Kryminału Lackberg.
Po drugie, pożyczyła z Lackberg podział planu czasowego na dwa elementy:
teraźniejszość oraz przeszłość. Oba plany przenikają się i, wraz z rozwojem
akcji, przeszłość wyjaśnia nam teraźniejszość tak, aby czytelnik mógł odkrywać
tajemnicę wraz z detektywami. To nie jest żaden nadzwyczajny zabieg, nie jest
typowy ani dla Lackberg, ani dla naszej „rodzimej Lackberg”. Spotykam go w
przypadku wielu kryminałów i nie tylko. Do Lackberg zbliża także Puzyńską
nakreślenie - a raczej próba nakreślenia - życia prywatnego bohaterów, nacisk
na obyczajowość i pokazanie lokalnych wydarzeń. Niestety, dla mnie to za mało,
ponieważ wszystko to zrobione jest bardzo powierzchownie.
Przede wszystkim, mam poważne
zastrzeżenia co do aspektów przedstawionych w opinii jednego z wydawców,
głoszącej, iż „książki Katarzyny Puzyńskiej są cenione za unikalny styl
narracji, trzymającą w napięciu fabułę i doskonale dopracowane portrety
psychologiczne bohaterów” (https://literia.pl/puzynska), ponieważ w moim
odczuciu akurat styl narracji i portrety psychologiczne bohaterów są największą
bolączką autorki. Dziwi mnie to, ponieważ Puzyńska jest z wykształcenia
psychologiem i, co jak co, postać zbudować powinna umieć.
Prawdopodobnie przyczyną jest
to, że z uporem godnym lepszej sprawy autorka tworzy nam pierdyliard bohaterów,
wszystkich równie ważnych. Czasami, na odpowiednim poziomie tworzenia, bywa to
wielkim atutem. Często w kontekście tego zjawiska przywołuje się „Pieśń Lodu i
Ognia”, gdzie - czytając je - nie możemy uwierzyć w to, że tak bezproblemowo
można jedną opowieść pokazywać przez różne punkty widzenia, wprowadzając na
karty książki co chwila nowe postaci. Tymczasem właśnie Puzyńska pokazuje nam
najlepiej, że taka konstrukcja narracji jest wyzwaniem bardzo trudnym i w jej
przypadku stanowi porywanie się z motyką na słońce.
Koronna zasada narracji, o
której słyszałam od takich wirtuozów pióra jak np. Wiesław Myśliwski (na
spotkaniu autorskim w Zamku w Poznaniu - roku sobie nie przypomnę, ale wtedy
byłam jeszcze młoda), głosi, by oprzeć całość wydarzeń na jednym bohaterze
głównym oraz maksymalnie trzech - czterech bohaterach drugoplanowych. Najlepiej
przy tym, aby akcja rzeczywiście koncentrowała się na najważniejszych osobach,
a narrator rzucał światło na pozostałych tylko wtedy, kiedy mają oni cokolwiek
do dodania. Tych trzecioplanowych bohaterów zaś można stworzyć bardzo dużo i
wówczas nie muszą oni być mocno dookreśleni. Tak zresztą pisała Christie, na którą
Puzyńska lubi się powoływać: Hercules Poirot czy też panna Marple, ewentualnie
Hastings i już. O całej reszcie dowiadujemy się tyle, ile musimy. Nie poznajemy
ich stanu rodzinnego, ubioru, zwyczajów śniadaniowych etc. W wielu przypadkach
nie musimy poznawać nawet ich imion, mają bowiem do odegrania mocno ograniczoną
i konkretną rolę.
Identycznie należy postąpić,
jeśli wprowadzamy nowe miejsce. Czyżbyśmy, jako czytelnicy, mieli poczuć się
zagubieni w akcji, jeśli Katarzyna Puzyńska nie opisze nam, gdzie dokładnie
stały krzesła w sali konferencyjnej komisariatu? To, jakie ciasto upiekła pani
Maria - wybitnie irytująca postać - też jest przecież ważne, bo dramatyczny i
odwieczny dylemat: sernik czy szarlotka, radykalnie zmienia przebieg śledztwa.
U Puzyńskiej wielu bohaterów
można by w ten sposób ograniczyć i - uwierzcie mi! - nie stałoby się to ze
szkodą dla książki. Mamy jednak do dyspozycji 600, a w niektórych przypadkach i
800 stron, a człowiek, który weźmie je w garść, przecież przebrnie. Trzeba więc
opisywać wszystko. Wprowadzając nową postać, trzeba czytelnikowi sprzedać nawet
to, co nie ma znaczenia. Jaki jogurt je na śniadanie? Jakiego koloru ma
bambosze? Z czego zrobiony jest szalik? Jakie kupił gacie? Mamy do czynienia z
kryminałem, więc kolor oczu, włosów i wzrost jest konieczny - przecież to się
wszystko do rysopisu przyda.
Ograniczenie liczby bohaterów -
już nie do jednego, ale do kilku chociaż - ma wiele plusów. Czytelnik może ich
poznać, czytelnik może ich polubić lub nie, przywiązać się do nich i -
wreszcie! - pisarz zyskuje przestrzeń w świecie przedstawionym na to, by tę
postać zbudować. Mam wrażenie, że
Puzyńska sprowadza do swojej wioski tylu bohaterów, że w którymś momencie nie
potrafi ogarnąć nie tylko początku i końca tej opowieści, ale i samych
bohaterów. Bohaterowie opisywani w pierwszym tomie z pieczołowitością jako
bardzo ważni dla życia wsi później gdzieś giną i zapominamy o ich istnieniu. A
przecież byli ważni. Nagle przestali?
Nie bardzo wierzę w technikę, o
której mówi na przykład Remigiusz Mróz w swoich wywiadach, że tworzy swoje
książki i losy bohaterów bez żadnego planu, dając się prowadzić temu, co zrobią
poszczególne postaci. Cóż, wychodzi z tego takie trochę nieumotywowane
psychologicznie typu „wiódł ślepy kulawego”. Bardzo często prowadzi to do
sytuacji, gdy bohater zamiast działać, chodzi, gada, myśli, znowu chodzi,
wspomina, chodzi po raz kolejny... Gdy obserwuję jakieś zdarzenie, nie
potrzebuję po nim dwóch stron autoanalizy postaci, czy dobrze zrobiła, jak to
się stało...
Emocje bohaterów można zresztą
oddawać na różne sposoby, o czym autorka zdaje się nie pamiętać. Kiedy próbuje
pokazać nam emocjonalną rozsypkę Emilii Strzałkowskiej po śmierci dziecka, na
przestrzeni nieco ponad trzydziestu stron ponad sześćdziesiąt razy czytamy, że „wstrzymywała
łzy” oraz „łzy napłynęły jej do oczu”. Czy Katarzyna Puzyńska - pisarka,
psycholog - naprawdę nie potrafi w inny sposób zademonstrować kiepskiego stanu
emocjonalnego postaci niż tylko perfidnym, linearnym wrzucaniem nam tego w
tekst?
Jeśli główny bohater ma być
głównym bohaterem, musi stanowić centrum opowiedzianej historii. Wszelkie
kłopoty muszą ogniskować się wokół niego lub przynajmniej wpływać na jego
życie, otoczenie musi oddziaływać na jego zachowanie, pomagać, przeszkadzać...
To właśnie jest pogłębiona postać i realizm. Można to jednak oczywiście rozmyć
opisami, dokładną biografią sąsiada mieszkającego na drugim krańcu wsi i opisem
wystroju sklepu prowadzonego przez Wierę kompletnie od czapy... „Sklep pachnący
przyprawami” - jesteśmy w sklepie kolonialnym z początku XX wieku, jeśli dobrze
zrozumiałam?
Przypuszczam, że i Puzyńska
musiała poczytać nieco krytycznych komentarzy pod swoim adresem, ponieważ, wraz
z rozwojem serii, postanowiła co nieco zmienić. Głównie urozmaicić portrety
psychologiczne. Daniel Podgórski wyewoluował mistrzowsko od trzydziestoletniej
ciapy, której mama robiła obiad, po człowieka, który w „Łaskunie” nad kawałek
maminego sernika przedłoży prostytutki i alkohol. Oczywiście, zreflektuje się,
że źle robi i walnie w pierś. W ramach urozmaicenia będzie przeżywał też śmierć
dziecka - owocu związku z dawną miłością. Dawna miłość też teleportuje się do
Lipowa z dorosłym synem, Danielowym zresztą, co nijak nie było nigdzie
wcześniej umotywowane.
Bohaterowie muszą posiadać
przeszłość. Można ją wprowadzać przez wspomnienia, rekwizyty, zachowania, a nie
wyciągać niczym króliki z kapelusza.
W najnowszym tomie bohaterowie
Puzyńskiej zaczynają używać regionalizmu „jo”. Wiem, że jest to regionalizm,
sama pochodzę z terenów, gdzie używa się go namiętnie. Problem w tym, że przez
sześć tomów żadna z postaci tak nie mówiła. Nagle manierę zyskują wszyscy.
Trudno chyba o większą odautorską niekonsekwencję.
Sporo zastrzeżeń mam też do tych
części powieści, które są retrospekcjami, oraz do fragmentów metaliterackich.
Momentami bardzo silnie aspirują do roli grafomanii: tak jak romansidło z Domu
Czwartego czy poemat Krawca z Łaskuna. I, przepraszam, ale nie przekonuje
mnie to, że Puzyńska w usta któregoś z bohaterów włoży wyjaśnienie, że te
wątpliwej jakości dzieła są źle napisane i na przykład Klementyna Kopp straciła
czas na ich lekturę, ponieważ ja, dzięki Katarzynie Puzyńskiej, też tracę czas
na ich lekturę, wertując niekończącą się powieść, by odnaleźć finał
wewnętrznych bełkotów.
Pominęłam już sam oklepany motyw
przyjazdu na wieś po rozwodzie. Czytałam o tym w Domu nad rozlewiskiem i w
Nigdy w życiu!. Nuda i sztampa. To dość oczywiste. Stargana rozwodem, za
pieniądze uzyskane od byłego już męża kupuje dworek na wsi i postanawia uciec z
Warszawy na wieś na Mazurach, gdzie nie będzie musiała „codziennie rano
otwierać gabinet i uśmiechać się do kolejnego pacjenta”. Czyni to, gdyż idzie
za wewnętrznym głosem i tym sposobem „została dumną właścicielką starego
wiejskiego dworku na Mazurach” (Motylek). Szczegół, że Brodnica nie jest na
Mazurach, ale ok, zwalmy to na karb fikcji literackiej.
Katarzyna Puzyńska ma świetny
marketing. W dobie internetu nie jest to nic nadzwyczajnego, ponieważ swojego
ulubionego pisarza, dzięki serwisom społecznościowym, możemy mieć na wyciągnięcie
ręki. Popularności książkom Puzyńskiej przydają wydarzenia promocyjne, takie
jak organizacja Zlotów Czytelników oraz kryminalne podróże śladami policjantów
z Lipowa i możliwość odnajdywania śladów zbrodni, co niewątpliwie dla
miłośników kryminałów stanowi prawdziwą gratkę. Jest to więc niewątpliwie
ciekawe zjawisko kulturowe, natomiast, błagam, nie nazywajmy Puzyńskiej
następczynią Christie, bo naprawdę nią nie jest i po lekturze siedmiu tomów mam
wrażenie, że nigdy nie będzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz