Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Dlaczego nie lubię czytać książek Puzyńskiej?



Tytułem wstępu: bardzo trudno jest omówić siedem tomów jednocześnie. Starałam się kondensować myśli, a i tak wyszło spore objętościowo wypracowanie, dlatego planuję również omówić po kolei poszczególne części. Na razie postanowiłam potraktować jednak temat zbiorczo, dając odpowiedź na pytanie „Co sądzicie o książkach Puzyńskiej?, „Warto?” etc. - oczywiście, przez mój bardzo subiektywny punkt widzenia.

Katarzyna Puzyńska jest jedną z tzw. „królowych” polskiego kryminału. Stworzyła serię o policjantach z niewielkiej wsi Lipowo oraz zbrodniach, których jest w tej małej społeczności zatrzęsienie, więcej nawet niż w Sandomierzu, w którym Ojciec Mateusz ma co robić nie tylko w niedziele.

Na niektórych stronach internetowych czytamy, że Katarzyna Puzyńska to polska Camilla Lackberg. Albo, co gorsza, polska Agatha Christie. W jednej z recenzji internetowych dopatrzyłam się nawet stwierdzenia, że rzekomo to sama autorka wskazuje na Agathę jako swoją patronkę. Jest to dla mnie informacja zaskakująca, ponieważ o ile wpływ Lackberg rozumiem i jest on czytelny, o tyle skojarzenia z damą brytyjskiego kryminału i matką Herculesa Poirot, są bardzo mocno na wyrost. Gdzie znalazłabym wpływ Christie, gdyby już przystawiono mi broń do głowy? Jedynym punktem zbieżnym, który dostrzegam, jest osadzenie akcji na wsi. Poza tym szczegółem - podobieństw brak.

Agatha Christie słynie z misternej intrygi. Katarzyna Puzyńska próbuje utkać intrygę wielowątkową i skomplikowaną, a w efekcie końcowym mota ją tak bardzo, że na przykład w Motylku pod koniec pojawia się matka lokalnego komisarza jako deus ex machina i dwoma zdaniami rozwiązuje zawikłaną sprawę. Gdyby szacowna pani matka, obecna na kartach powieści od samego początku, odezwała się wcześniej, książka byłaby krótsza o połowę. Co więcej, nie ma kompletnie żadnego umotywowania sytuacyjnego i psychologicznego, dlaczego tego nie robi...

Agatha Christie była w tym przypadku drobiazgowa i szczegółowa. Dopiero, kiedy dochodziło do ostatecznej przemowy detektywa, odkrywała przed czytelnikiem „jak to jest zrobione”. Miałam przyjemność uczestniczenia w zajęciach wykładowcy, który kryminały Christie czytał zawsze od końca, aby delektować się sposobem „tkania” szczegółów. U Puzyńskiej tego nie znajdziemy. Zrobiłam sobie domowy eksperyment czytania jej od końca i... Nie, to nie wychodzi. Możecie mi wierzyć na słowo, a możecie spróbować sami.

Docierając do rozwiązania zagadki, Puzyńska w każdym w zasadzie tomie wybiera najprostsze wyjaśnienie, bardzo często wchodząc w konflikt z motywacjami bohaterów. Przypomnijmy sobie historię o przekrętach w klubie nocnym opisaną w Łaskunie. Jako osobna opowieść kryminalno-sensacyjna ta historia nie miałaby racji bytu, motywacje przestępców nie trzymają się bowiem kupy, a całość opisana jest tak, że nie mamy wątpliwości, że autorka odczuła potrzebę, żeby po prostu jakkolwiek to rozwikłać w tym właśnie momencie.

Jeśli zaś chodzi o wspomniane wcześniej porównania do Lackberg, wynikają one zapewne z kilku elementów. Przede wszystkim, sama Puzyńska szczyci się uczestnictwem w Szkole Kryminału Lackberg. Po drugie, pożyczyła z Lackberg podział planu czasowego na dwa elementy: teraźniejszość oraz przeszłość. Oba plany przenikają się i, wraz z rozwojem akcji, przeszłość wyjaśnia nam teraźniejszość tak, aby czytelnik mógł odkrywać tajemnicę wraz z detektywami. To nie jest żaden nadzwyczajny zabieg, nie jest typowy ani dla Lackberg, ani dla naszej „rodzimej Lackberg”. Spotykam go w przypadku wielu kryminałów i nie tylko. Do Lackberg zbliża także Puzyńską nakreślenie - a raczej próba nakreślenia - życia prywatnego bohaterów, nacisk na obyczajowość i pokazanie lokalnych wydarzeń. Niestety, dla mnie to za mało, ponieważ wszystko to zrobione jest bardzo powierzchownie.

Przede wszystkim, mam poważne zastrzeżenia co do aspektów przedstawionych w opinii jednego z wydawców, głoszącej, iż „książki Katarzyny Puzyńskiej są cenione za unikalny styl narracji, trzymającą w napięciu fabułę i doskonale dopracowane portrety psychologiczne bohaterów” (https://literia.pl/puzynska), ponieważ w moim odczuciu akurat styl narracji i portrety psychologiczne bohaterów są największą bolączką autorki. Dziwi mnie to, ponieważ Puzyńska jest z wykształcenia psychologiem i, co jak co, postać zbudować powinna umieć.

Prawdopodobnie przyczyną jest to, że z uporem godnym lepszej sprawy autorka tworzy nam pierdyliard bohaterów, wszystkich równie ważnych. Czasami, na odpowiednim poziomie tworzenia, bywa to wielkim atutem. Często w kontekście tego zjawiska przywołuje się „Pieśń Lodu i Ognia”, gdzie - czytając je - nie możemy uwierzyć w to, że tak bezproblemowo można jedną opowieść pokazywać przez różne punkty widzenia, wprowadzając na karty książki co chwila nowe postaci. Tymczasem właśnie Puzyńska pokazuje nam najlepiej, że taka konstrukcja narracji jest wyzwaniem bardzo trudnym i w jej przypadku stanowi porywanie się z motyką na słońce.

Koronna zasada narracji, o której słyszałam od takich wirtuozów pióra jak np. Wiesław Myśliwski (na spotkaniu autorskim w Zamku w Poznaniu - roku sobie nie przypomnę, ale wtedy byłam jeszcze młoda), głosi, by oprzeć całość wydarzeń na jednym bohaterze głównym oraz maksymalnie trzech - czterech bohaterach drugoplanowych. Najlepiej przy tym, aby akcja rzeczywiście koncentrowała się na najważniejszych osobach, a narrator rzucał światło na pozostałych tylko wtedy, kiedy mają oni cokolwiek do dodania. Tych trzecioplanowych bohaterów zaś można stworzyć bardzo dużo i wówczas nie muszą oni być mocno dookreśleni. Tak zresztą pisała Christie, na którą Puzyńska lubi się powoływać: Hercules Poirot czy też panna Marple, ewentualnie Hastings i już. O całej reszcie dowiadujemy się tyle, ile musimy. Nie poznajemy ich stanu rodzinnego, ubioru, zwyczajów śniadaniowych etc. W wielu przypadkach nie musimy poznawać nawet ich imion, mają bowiem do odegrania mocno ograniczoną i konkretną rolę.

Identycznie należy postąpić, jeśli wprowadzamy nowe miejsce. Czyżbyśmy, jako czytelnicy, mieli poczuć się zagubieni w akcji, jeśli Katarzyna Puzyńska nie opisze nam, gdzie dokładnie stały krzesła w sali konferencyjnej komisariatu? To, jakie ciasto upiekła pani Maria - wybitnie irytująca postać - też jest przecież ważne, bo dramatyczny i odwieczny dylemat: sernik czy szarlotka, radykalnie zmienia przebieg śledztwa.

U Puzyńskiej wielu bohaterów można by w ten sposób ograniczyć i - uwierzcie mi! - nie stałoby się to ze szkodą dla książki. Mamy jednak do dyspozycji 600, a w niektórych przypadkach i 800 stron, a człowiek, który weźmie je w garść, przecież przebrnie. Trzeba więc opisywać wszystko. Wprowadzając nową postać, trzeba czytelnikowi sprzedać nawet to, co nie ma znaczenia. Jaki jogurt je na śniadanie? Jakiego koloru ma bambosze? Z czego zrobiony jest szalik? Jakie kupił gacie? Mamy do czynienia z kryminałem, więc kolor oczu, włosów i wzrost jest konieczny - przecież to się wszystko do rysopisu przyda.

Ograniczenie liczby bohaterów - już nie do jednego, ale do kilku chociaż - ma wiele plusów. Czytelnik może ich poznać, czytelnik może ich polubić lub nie, przywiązać się do nich i - wreszcie! - pisarz zyskuje przestrzeń w świecie przedstawionym na to, by tę postać zbudować.  Mam wrażenie, że Puzyńska sprowadza do swojej wioski tylu bohaterów, że w którymś momencie nie potrafi ogarnąć nie tylko początku i końca tej opowieści, ale i samych bohaterów. Bohaterowie opisywani w pierwszym tomie z pieczołowitością jako bardzo ważni dla życia wsi później gdzieś giną i zapominamy o ich istnieniu. A przecież byli ważni. Nagle przestali?

Nie bardzo wierzę w technikę, o której mówi na przykład Remigiusz Mróz w swoich wywiadach, że tworzy swoje książki i losy bohaterów bez żadnego planu, dając się prowadzić temu, co zrobią poszczególne postaci. Cóż, wychodzi z tego takie trochę nieumotywowane psychologicznie typu „wiódł ślepy kulawego”. Bardzo często prowadzi to do sytuacji, gdy bohater zamiast działać, chodzi, gada, myśli, znowu chodzi, wspomina, chodzi po raz kolejny... Gdy obserwuję jakieś zdarzenie, nie potrzebuję po nim dwóch stron autoanalizy postaci, czy dobrze zrobiła, jak to się stało...

Emocje bohaterów można zresztą oddawać na różne sposoby, o czym autorka zdaje się nie pamiętać. Kiedy próbuje pokazać nam emocjonalną rozsypkę Emilii Strzałkowskiej po śmierci dziecka, na przestrzeni nieco ponad trzydziestu stron ponad sześćdziesiąt razy czytamy, że „wstrzymywała łzy” oraz „łzy napłynęły jej do oczu”. Czy Katarzyna Puzyńska - pisarka, psycholog - naprawdę nie potrafi w inny sposób zademonstrować kiepskiego stanu emocjonalnego postaci niż tylko perfidnym, linearnym wrzucaniem nam tego w tekst?

Jeśli główny bohater ma być głównym bohaterem, musi stanowić centrum opowiedzianej historii. Wszelkie kłopoty muszą ogniskować się wokół niego lub przynajmniej wpływać na jego życie, otoczenie musi oddziaływać na jego zachowanie, pomagać, przeszkadzać... To właśnie jest pogłębiona postać i realizm. Można to jednak oczywiście rozmyć opisami, dokładną biografią sąsiada mieszkającego na drugim krańcu wsi i opisem wystroju sklepu prowadzonego przez Wierę kompletnie od czapy... „Sklep pachnący przyprawami” - jesteśmy w sklepie kolonialnym z początku XX wieku, jeśli dobrze zrozumiałam?

Przypuszczam, że i Puzyńska musiała poczytać nieco krytycznych komentarzy pod swoim adresem, ponieważ, wraz z rozwojem serii, postanowiła co nieco zmienić. Głównie urozmaicić portrety psychologiczne. Daniel Podgórski wyewoluował mistrzowsko od trzydziestoletniej ciapy, której mama robiła obiad, po człowieka, który w „Łaskunie” nad kawałek maminego sernika przedłoży prostytutki i alkohol. Oczywiście, zreflektuje się, że źle robi i walnie w pierś. W ramach urozmaicenia będzie przeżywał też śmierć dziecka - owocu związku z dawną miłością. Dawna miłość też teleportuje się do Lipowa z dorosłym synem, Danielowym zresztą, co nijak nie było nigdzie wcześniej umotywowane.

Bohaterowie muszą posiadać przeszłość. Można ją wprowadzać przez wspomnienia, rekwizyty, zachowania, a nie wyciągać niczym króliki z kapelusza.

W najnowszym tomie bohaterowie Puzyńskiej zaczynają używać regionalizmu „jo”. Wiem, że jest to regionalizm, sama pochodzę z terenów, gdzie używa się go namiętnie. Problem w tym, że przez sześć tomów żadna z postaci tak nie mówiła. Nagle manierę zyskują wszyscy. Trudno chyba o większą odautorską niekonsekwencję.

Sporo zastrzeżeń mam też do tych części powieści, które są retrospekcjami, oraz do fragmentów metaliterackich. Momentami bardzo silnie aspirują do roli grafomanii: tak jak romansidło z Domu Czwartego czy poemat Krawca z Łaskuna. I, przepraszam, ale nie przekonuje mnie to, że Puzyńska w usta któregoś z bohaterów włoży wyjaśnienie, że te wątpliwej jakości dzieła są źle napisane i na przykład Klementyna Kopp straciła czas na ich lekturę, ponieważ ja, dzięki Katarzynie Puzyńskiej, też tracę czas na ich lekturę, wertując niekończącą się powieść, by odnaleźć finał wewnętrznych bełkotów.

Pominęłam już sam oklepany motyw przyjazdu na wieś po rozwodzie. Czytałam o tym w Domu nad rozlewiskiem i w Nigdy w życiu!. Nuda i sztampa. To dość oczywiste. Stargana rozwodem, za pieniądze uzyskane od byłego już męża kupuje dworek na wsi i postanawia uciec z Warszawy na wieś na Mazurach, gdzie nie będzie musiała „codziennie rano otwierać gabinet i uśmiechać się do kolejnego pacjenta”. Czyni to, gdyż idzie za wewnętrznym głosem i tym sposobem „została dumną właścicielką starego wiejskiego dworku na Mazurach” (Motylek). Szczegół, że Brodnica nie jest na Mazurach, ale ok, zwalmy to na karb fikcji literackiej.

Katarzyna Puzyńska ma świetny marketing. W dobie internetu nie jest to nic nadzwyczajnego, ponieważ swojego ulubionego pisarza, dzięki serwisom społecznościowym, możemy mieć na wyciągnięcie ręki. Popularności książkom Puzyńskiej przydają wydarzenia promocyjne, takie jak organizacja Zlotów Czytelników oraz kryminalne podróże śladami policjantów z Lipowa i możliwość odnajdywania śladów zbrodni, co niewątpliwie dla miłośników kryminałów stanowi prawdziwą gratkę. Jest to więc niewątpliwie ciekawe zjawisko kulturowe, natomiast, błagam, nie nazywajmy Puzyńskiej następczynią Christie, bo naprawdę nią nie jest i po lekturze siedmiu tomów mam wrażenie, że nigdy nie będzie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz