Łączna liczba wyświetleń

sobota, 29 lipca 2017

Kryminalny Parsons



wydawnictwo Albatros


Dzisiaj będzie krótko, ale za to z poleceniem. Krwawa wyliczanka to debiut Tony’ego Parsonsa jako pisarza kryminałów. Debiut udany. Nie jest to klasyczny kryminał, ponieważ oprócz samej zagadki mamy bardzo mocno zaakcentowaną historię życia prywatnego detektywa Maxa Wolfa.

Autor zastosował tu ciekawy zabieg nieoczywistych oczywistości. Było to na tyle mylące, że do lektury podchodziłam nieufnie, ze względu na to, że Prolog w zasadzie daje czytelnikowi do ręki klucz rozwiązujący zagadkę i sprawia, że cała intryga wydaje się banalnie prosta. Tymczasem banalnie prosta nie jest, choć informacje początkowe pozwalają czytelnikowi swobodnie wcielić się w rolę detektywa i podążać przedstawionym śladem.

Podobnie zresztą opisane jest życie prywatne Wolfa. Czytelnik od pierwszych stron ma bardzo silne przekonanie, że doskonale wie, co wydarzyło się w życiu rodzinnym detektywa i z czego wynikają pewne zachowania bohaterów. Tymczasem w połowie książki dowiadujemy się, że losy rodziny potoczyły się zupełnie inaczej niż sądziliśmy, co zmienia pogląd na sprawę i stosunek do poszczególnych osób: dziecka, żony oraz samego Wolfa.

Jest to pozycja bardzo godna polecenia, zwłaszcza dla osób, które chcą uciec od kryminalnej rutyny.

piątek, 28 lipca 2017

O nazistowskiej medycynie





Lekarze Hitlera to pozycja zdecydowanie inna od omawianych przeze mnie do tej pory. Na pewno nie można zaliczyć jej do lekkich lektur. Jest to opracowanie tyleż interesujące, co przerażające. Zanim rozpoczęłam lekturę, sam tytuł sugerował mi, że będzie to pozycja poświęcona przede wszystkim wpływowi lekarzy na kondycję psychofizyczną Hitlera. W książce znajduje się spory fragment temu poświęcony, jednak śmiało mogę stwierdzić, że jest to bardzo dokładna monografia „zbrodniczej medycyny”, poruszająca wiele wątków i bardzo dokładnie analizująca temat.

Lekarze Hitlera to szczegółowe studium, składające się zasadniczo z dwóch części. Pierwsza stanowi bardzo drobiazgową analiza tego, w jaki sposób w Europie i w Stanach Zjednoczonych kształtowały się i zniekształcały później ruchy eugeniczne, jak doszło do tego, że myśl naukowców - choćby Karola Darwina - została kompletnie wypaczona i pozbawiona pierwotnego sensu, a naziści z zasad genetyki zrobili sen dewianta. Tę część momentami czyta się nieco żmudnie, również ze względu na spore nasycenie faktami, datami, nazwiskami - dobrze jednak skupić się przez moment, ponieważ te wszystkie dane są istotne dla dalszych rozważań i przedstawień, dopełniając je w sposób idealny.

Druga część książki koncentruje się na postaci Hitlera i jego współpracowników, pokazując te postaci przez pryzmat medycznych zagadnień. Autor momentami zaskakuje. Poznajemy Adolfa Hitlera jako człowieka, który nie zrobił wielkiej kariery w wojsku ze względu na brak zdolności przywódczych, który dużo czytał, nie po to jednak, aby uzupełnić luki w wykształceniu (tych zaś posiadał sporo), a po to, aby potwierdzić swoje chore przypuszczenia. Według wspomnień ówczesnego współlokatora, Augusta Kubizeka Adolf zwykł przynosić mu publikacje i, wypaczając ich porządek logiczny, mówił, iż jest to praca człowieka, który ma podobne poglądy. Hitler dość wcześnie nasiąkł obsesją rasy, o której sporo czytał w piśmie Ostara spod znaku von Liebenfelsa. To właśnie ten człowiek był w dużej mierze odpowiedzialny za kierunek, w jakim poszli naziści. Lekarze Hitlera pokazują też, jak ogromny wpływ na rozwój faszystowskiej ideologii oraz sam Holocaust miał fakt, iż to właśnie zawód lekarza był bardzo popularnym kierunkiem wśród Żydów.

Książka jest świadectwem bardzo drobiazgowym. Ogromnym plusem jest rozwijanie zagadnień w porządku chronologicznym. Dzięki temu możemy zaobserwować, jak zmieniały się nazistowskie praktyki medyczne od początków Hitlerowskiego ruchu, przez rozwój działań w Europie, aż po doświadczenia medyczne w obozach koncentracyjnych. Całość udokumentowana jest zdjęciami, autentykami z nazistowskich raportów, szczegółowymi opisami eksperymentów skierowanych do dowódców, zeznaniami świadków. Wszystko to sprawia, że relacja jest nad wyraz dramatyczna i przejmująca, same opisy zaś niezwykle obrazowe.

Mamy tutaj też informację o psychozie medycznej samego Hitlera. Stosując bardzo radykalną dietę, doprowadził on swój organizm do katastrofalnego stanu. Uratował go niejaki Theodor Morell, który trwał przy Hitlerze od 1936 roku aż do upadku Trzeciej Rzeszy. W najważniejszych momentach nazistowskiej ekspansji na Europę Morell aplikował wodzowi kilkanaście zastrzyków dziennie, do tego stopnia, że trudno było znaleźć miejsce do wkłucia kolejnej igły. Wiele decyzji dyktator podejmował pod wpływem narkotyków i środków psychoaktywnych. Do samego końca aplikowano mu strychninę i belladonnę, wstrzykiwano również dożylnie jodynę.

Pozycja zdecydowanie warta uwagi. Serdecznie polecam miłośnikom historii, medycyny i nie tylko.

środa, 26 lipca 2017

"Potępiony umysł" - świetna intryga kiepskim językiem

źródło: wyd. Novae Res
Pomysł nie brzmi źle. Brzmi nawet ciekawie.  Cała książka jest jednak zdecydowanie przegadana. Dostrzec jednak niewątpliwie należy, że Potępiony umysł jest debiutem literackim, w związku z czym uznaję, że Sandra Feeser rokuje.

Autorka przedstawia nam Monikę, która ma dwadzieścia osiem lat, domek pod Toruniem, ciekawą pracę, przyjaciół i właśnie spodziewa się dziecka. W jeden dzień, wskutek wypadku samochodowego, traci to wszystko: jej mąż i dziecko umierają, ona sama musi przejść poważną rehabilitację. Gdy wychodzi na prostą, zaczynają nawiedzać ją nocne koszmary z mordercą w roli głównej. Pewnego dnia odkrywa, że kobieta, która jej się śniła, jest ofiarą rzeczywistej zbrodni, do jakiej doszło w Zakopanem. Aby znaleźć sobie zajęcie i uspokoić sumienie, Monika wyrusza w polskie góry. Tam, bez większego oporu, łączy swoje siły z miejscowym komisarzem, aby wpaść na trop zbrodniarza.

Tyle tytułem fabuły. Przyznać trzeba, że nie jest ów zamysł sztampowy ani oklepany, natomiast, niestety, mam wrażenie, że na pomyśle się tutaj skończyło. Realizacja poszła już nieco gorzej. Docenić natomiast trzeba, że sam motyw wypadku Moniki i bardzo trudnej rehabilitacji jest przełożeniem osobistych przeżyć autorki, która kraksę samochodową przeżyła, odnosząc obrażenia takie jak wykreowana przez nią postać. Nie sposób zatem odmówić realizmu w tej kwestii.

Język
Pierwszym, najpoważniejszym minusem jest język tej książki oraz okropne, niedopracowane dialogi. Kompletnie odrealniają one całą sytuację i uderzają po uszach. Zastanawiam się, czy wydawca książki - Novae Res, nie ma w swoim zespole redaktora, który byłby w stanie ten zgrzyt wychwycić. Ludzie po prostu nie mówią tak, jak rozmawia główna bohaterka ze swoim mężem:

- Nie masz pojęcia, kochanie, jak ja się cieszę, że będę miał syna. Masz jakiś pomysł na imię dla tego malucha? [...]
- Nie wiem, Piotrek, myślałam o Łukaszu, Robercie i Nikolasie.
- Nikolas? Czyżby tak jak twój ulubiony aktor Nicolas Cage?
Mnie to przypomina nieudolne lokowanie produktu. „Zrobimy twojego ulubionego kurczaka. Kurczak z woreczka firmy X, za jedyne 3,50.” Ludzie po prostu nie rozmawiają w ten sposób. „Czy oglądamy, kochanie, ten film, ponieważ gra tam twój ulubiony aktor, Brad Pitt” - czy ktokolwiek wyobraża sobie taką wymianę zdań w prawdziwym życiu?

Na ekranie komputera nie wygląda to jeszcze tak dramatycznie, ale spróbujcie przeczytać to sobie na głos. W trakcie normalnych, codziennych rozmów nie przekazujemy sobie tak rozbudowanych informacji. Zarówno Monika, jak i jej mąż wiedzą, że Nicolas Cage jest jej ulubionym aktorem, nigdy w życiu więc nie podkreśliliby tego w taki sposób. Dużo lepszym pomysłem jest przemycanie takich informacji za pośrednictwem narratora lub przedstawienie ich prostym komunikatem jednego z bohaterów. Przy czym w tym przypadku pokusiłabym się o coś takiego tylko, jeśli jest to szczególnie istotne dla rozwoju akcji. Tutaj nie jest. To, że Cage jest ulubionym aktorem Moniki do niczego nam się ani teraz, ani później nie przyda, nie warto więc rujnować całego dialogu dla źle pojętego budowania postaci.
                Ta wstawka nie jest zresztą jedynym przykładem językowej nieporadności.

Paula, a może zaprosiłabyś swojego brata, Kamila z dziewczyną...
Chyba Paula wie, że Kamil jest jej bratem oraz że jej brat ma na imię Kamil, prawda? „Po co tu ta noga”, jakby powiedział Jacek Gmoch.

Takich kwiatków jest, niestety, sporo więcej. Dlaczego nie pozwolić czytelnikowi domyślić się, o co chodzi? Zaufać mu, że nie jest aż takim osłem, by z opisu kolacji i rozmów nie wyłapać pokrewieństwa. Podobnie: trudne relacje można pokazać kłótnią o drobiazg, uprzedzenia bohatera - rozmową na temat wiadomości telewizyjnych etc.

Pozostając w klimacie sprawności językowej autorki: pewien kłopot stanowi dla mnie także niedostateczne zróżnicowanie poszczególnych bohaterów pod tym względem. Nie mówimy wszyscy tak samo, mamy różnego rodzaju nawyki językowe, ulubione słówka, wtrącenia, sposób konstruowania zdań. Tymczasem w książce Sandry Feeser, gdyby nie nota odautorska, moglibyśmy pogubić się w tym, która kwestia do kogo należy. Nie jest łatwą sztuką, aby każda z przedstawionych postaci miała swój indywidualny, także lingwistyczny rys, ale - mimo to - próbować warto. Autorka Potępionego umysłu nie zadała sobie jednak takiego trudu, do absurdu doprowadzając kreację językową zmarłego męża Moniki (oczywiście, jeszcze za życia) oraz Tomasza Borowca - policjanta z Zakopanego. Nie tylko mówią oni identycznie, ale na dodatek mają okropną manierę zamieniania się w amatora-gawędziarza czy też przewodnika turystycznego.

Już na początku powieści natykamy na trzy i pół strony poświęcone opowieści o Toruniu od czasów pierwszych osad ludzkich po dzisiejsze oscypki. To łączona kwestia Piotra - męża, narratora oraz napotkanego przewodnika wycieczki. Podobnie zachowa się policjant w Zakopanem, który lwią część rozdziału poświęca na opowieść o historii kolejki linowej i skoczni narciarskiej. Nie, nie znaleziono tam żadnych zwłok... Jest to rzecz kompletnie nieistotna... 
Można by jeszcze to wszystko próbować uzasadnić chęcią nadania kolorytu oraz zbudowania wszystkich realiów miejsca akcji, gdyby nie dwie rzeczy. Pierwszą jest fakt, że Toruń tak naprawdę nie jest miejscem akcji książki i cały ten opis jest kompletnie bez sensu. Drugi zaś kłopot, poważniejszy w moim odczuciu, polega na tym, że zarówno Piotr, jak i Tomasz nie mówią tak jak my, zwykłe robaczki, które opowiadają znajomym o swoim mieście. Obaj zachowują się raczej tak, jakby odczytywali wpis z Wikipedii. Ich dialogi nie różnią się zresztą niczym od wypowiedzi narratora, które także są absurdalną recytacją encyklopedii. Jeśli dorzucę do tego informację, że identycznie jak Piotr, Tomasz i narrator mówi wspomniany wcześniej przewodnik, oprowadzający grupę wycieczkową po Toruniu, mamy pełen obraz sytuacji.

Autorka zapomniała również zdecydowanie, że dialog w książce pełnić powinien trzy funkcje. Ma on albo przedstawić relacje między bohaterami, zobrazować ich stosunek do omawianych spraw lub świata, albo popchnąć fabułę, albo też budować napięcie. Tyle w teorii, ponieważ dialog może też obrazować ludzką mentalność czy opisywać tło. Problem w tym, że opisywanie tła również musi mieć sens. Tu: nie ma.

W toku powieści bohaterka wielokrotnie będzie sprawdzała w internecie różne informacje. Problem w tym, że - zdaniem autorki - czytelnik musi koniecznie przeczytać wszystko, co przeczytała Monika. Jeśli więc bohaterce potrzebne są informacje o Zespole Aspergera, mamy o tym trzy strony encyklopedycznej wzmianki, jeśli o „żelaznej dziewicy” - kolejne trzy stronice cytatu z przewodnika po muzeum tortur. Gdy policjant jedzie na miejsce zbrodni, nie wiadomo, dlaczego musimy przeczytać pół strony treści tabliczki przed wejściem na teren Lasu Chałubińskich, traktującej o zakopiańskich pomnikach przyrody. Kolejne 50 stron zastanawiałam się, jaki ma to związek z motywem zbrodni. Naprawdę, to wszystko jest zbędne, chyba, że celem było zwiększenie liczby stron, bo sama książka ma ich zaledwie 278. Po redakcji opisów zostałoby niewiele.

Akcja
Niezręczności językowe przekładają się na bieg akcji. Przedłużające się opisy stanowiły dla mnie swoisty „STOP” i nie pozwoliły do końca wczuć się w klimat opowieści. Sam pomysł jest niezły, choć mam wrażenie, że autorka porwała się na thriller psychologiczny, nie czyniąc stosownego rozeznania w temacie i nie mając koncepcji, jak tę psychologię wpleść w naturalny sposób w akcję. Mamy więc wzmiankę, że Tomasz Borowiec to policjant z Zespołem Aspergera. Tyle, że w żaden sposób tego nie widzimy - autorka wyłącznie łopatologicznie kładzie nam to do głowy. Mało tego, dowiadujemy się, że jest niemiły dla ludzi, ale w żaden sposób tego nie widać. Wręcz przeciwnie, umawia się z Moniką na obiad, opowiada jej o mieście, jest bardzo otwartym człowiekiem. Mamy rzucone hasło o syndromie sztokholmskim, następnie dokładny opis historii terminu i... Nic z tego nie wynika. Autorka nijak nie przekłada tego na swoją opowieść.

Pewnym wydarzeniom również brakuje wiarygodności. Policjant z wyjątkową łatwością przyjmuje za pewnik opowieść wpadającej na komisariat kobiety o tym, że śnią się jej sceny zbrodni, zabiera ją na miejsce, w którym znaleziono kolejną ofiarę, zdradza tajemnice śledztwa. W samej intrydze brakuje efektu zaskoczenia. Autorka na samym początku trzaska po oczach truizmem, że Tomasz Borowiec ma niesamowitą intuicję i nigdy się nie myli. Rzeczywiście się nie myli: tak jak narrator przedstawia bohaterów na samym wstępie, tak zostawia ich do końca, co sprawia, że bardziej wprawiony w kryminalne tematy czytelnik nie ma najmniejszego problemu, aby w połowie książki wiedzieć, kto jest mordercą.

Reasumując: tam, gdzie autorka skupia się na śledztwie, na opisie ofiary czy miejsca zbrodni jest nieźle. W kontekście przegadanej jednak całości , to za mało. Jak wspomniałam jednak na początku, mam na uwadze, że jest to debiut. Pozostaje zatem mieć nadzieję, że kolejne książki będą już znacznie bardziej udaną próbą pisarską, gdyż zamysł jest, wyobraźnia jest i przebłyski są.

wtorek, 25 lipca 2017

"Dziewczyna na miesiąc. Kwiecień - maj - czerwiec" - czyta Elżbieta

źródło: wyd. Edipresse Polska SA
O pierwszej części Dziewczyny na miesiąc pisałam w poście wcześniejszym: To samo na nowo. Nie sądziłam, że sięgnę po drugą część, ale to uczyniłam i zasadniczo podtrzymuję. To samo na nowo. Druga część nie różni się wiele od poprzedniej, poza tym, że Audrey Carlan serwuje nam kilka nowych konfiguracji cipek oraz kutasów. Pojawia się kilka wątków, o czym więcej niżej, taki sam pozostaje jednak język, sposób myślenia i ewidentna tępota głównej bohaterki.

Zlecenie pierwsze naszej luksusowej damy do towarzystwa do baseballista, dzięki czemu Mia Saunders trafia do tak zaszczytnego grona Wifes and Girlfriends. Uświadamia nowego partnera, iż:
Jestem dziewczyną do towarzystwa. Co oznacza, że uświetniam swoją obecnością różne wydarzenia. Dotrzymuję panom towarzystwa i utrzymuję z nimi przyjazne relacje.
Tak, wiemy, wiemy, przerobiliśmy pierwszy tom. O "przyjaznych relacjach" i fiutach było dużo. Przyznać jednak trzeba, że autorka usilnie będzie próbowała nas przekonać, że Mia prostytutką być nie zamierza, chociaż po częstotliwości, z jaką robi się jej mokro w majtkach na widok wszystkich mężczyzn - Borze zielony, oni wszyscy są piękni i umięśnieni. Stany Zjednoczone nagle zostały pozbawione ludzi o normalnych proporcjach! - raczej trudno uwierzyć w jej stabilność emocjonalną. Nadal jednak bohaterce zostawić trzeba, że nie do końca ogarnia świat intelektualnie. Oto fragment jej rozmowy z baseballistą Masonem:
- Mój tata jest świetny, prawdziwy twardziel. Ale za ciężko pracuje. Zawsze tak było, musiał utrzymać mnie i moich braci.
- A ilu ich masz? - spytałam, ponieważ ten temat wydał się interesujący.
Podniósł trzy palce i jednocześnie napił się szampana.
- Moi bracia to szalone chłopaki, ale ich uwielbiam [...]
- No, dobrze, masz trzech braci. Starszych, młodszych?
- Młodszych. Brayden ma dwadzieścia jeden lat, Connor dziewiętnaście, a najmłodszy, Shaun, siedemnaście i nadal chodzi do szkoły średniej.
Przechyliłam się i wstawiłam pusty kieliszek do stojaka.
- Wow, czterech chłopaków.
Serio? Powiedział jej to raz, raz wyliczył, raz pokazał na palcach, a ta nadal dodaje?

Ta głupota jest chyba zaraźliwa. Pamiętacie siostrę Mii, która chciała zostać naukowcem-biologiem? Teraz już wie, że zostanie biochemikiem.
- Nie martw się, może uda mi się dostać kilka stypendiów naukowych, bo żeby być tym, kim chcę, muszę mieć tytuł doktora. [...]
- Doktora! - powtórzyłam z podziwem i matczyną dumą w głosie. [...]
- Tak, siostro, doktora filozofii.
- Nie obchodzi mnie to, jakim doktorem będziesz. Moja mała siostra będzie doktorem i naukowcem.
Na Teutatesa, nie znam się na nauce w Stanach Zjednoczonych, ale dlaczego, aby być naukowcem-biochemikiem, trzeba mieć tytuł doktora filozofii? Biochemia zajmuje się procesami chemicznymi zachodzącymi w organizmach żywych i jest, owszem, uwarunkowana etycznie, ale naprawdę nie wymaga robienia doktoratu z filozofii

Tytułem uzupełnienia: zamieszanie z doktorem filozofii prawdopodobnie jest błędem tłumacza. Skrót: PhD jest odpowiednikiem znanego w Polsce tytułu naukowego doktora. Problem polega na tym, że skrót ten oznacza także "Doctor of Philosophy" - i tak potraktowała to prawdopodobnie tłumaczka. Stąd zamieszanie i nielogiczność.

Warto dodać w tym miejscu, że druga część od pierwszej różni się tym, że oto nasza Mia dostrzega, że ma misję. Misja nie polega już tylko na ujeżdżaniu wielkich kutasów, ale nawracaniu mężczyzn na właściwą drogę. Wczuła się pewnie w rolę, gdy ostatniego klienta w poprzedniej części przekonała, że powinien ujawnić, że jest gejem. Teraz postanawia przekonać baseballistę, że jego prawdziwą miłością jest asystentka, kolejnego rdzennego mieszkańca Hawajów, że powinien czekać na właściwą kobietę, co oczywiście absolutnie nie przeszkadza mu sypiać z Mią, czyli tą niewłaściwą, a ostatniego przekonać, że powinien zacząć traktować kobietę, którą kocha jak kobietę, którą kocha. Urocze. Jednocześnie, prowadząc taki, a nie inny tryb życia, ma pretensje do miłości swojego życia, pierwszego klienta z pierwszej części, producenta filmowego Westona (czy on w poprzednim tomie nie był scenarzystą?), że prowadzi tryb życia analogiczny.
Wiedział, że pieprzę innych facetów, ja wiedziałam, że on pieprzy Ginę.
Cóż, jemu przynajmniej jedna kobieta wystarczyła. Nie zapomnijmy jednak, że Mia ma misję, o której autorka przypomni sobie dopiero pod koniec tej części i dobitnie ją zaakcentuje. Wcześniej jednak Mia będzie obserwować i podniecać się faktem, jak przystojny baseballista uprawia seks z dwiema prostytutkami, a jednocześnie działać w służbie miłości. Będzie też uprawiała seks przez smsy z baseballistą - do teraz nie wiem, jakim cudem dawała radę zaspokajać się ręką i pisać smsy w tempie narzuconym przez autorkę książki, ale, umówmy się, wobec zastosowanego języka i obrazowych opisów ustalanie koordynacji czasowej jest czepialstwem. Mia zaangażuje się także w akcję charytatywną na rzecz nowotworów, gdyż matka Masona zmarła na raka. Okazuje się zaś, że - jak na każdego bad boy'a przystało - to, że bzyka wszystko, co się rusza, lecz nie ucieka, jest chamem i ordynusem, nie oznacza, że nie jest czuły, romantyczny i uroczy. Oczywiście, nie jest to objaw schizofrenii, tylko miłość go odmienia.

Mia w tak zwanym międzyczasie spotka się również ze znanym z części poprzedniej francuskim malarzem w typie Bena Afflecka z wydatnymi ustami. Dzieje się tak mimo że kocha Westona. Na pożegnanie Francuzowi jednak rzeknie: Kocham cię.
Mason odwrócił się do mnie i oparł łokieć na stole.
- Czyli kochasz tego faceta? - Wskazał kciukiem na drzwi.
Kiwnęłam głową.
- Tak, ale nie w sposób, o jakim myślicie. Nie kocham go, po prostu coś między nami jest. Gdy jesteśmy razem, to jesteśmy razem, tylko we dwoje. Ale przez większość czasu jesteśmy osobno.
Rachel zamknęła oczy.
- Nie rozumiem.
 No, ja kurde też nie. Widocznie jest to zbyt ambitne na mój mały rozumek.

Warto w tym miejscu wspomnieć, że Mia nie tylko w drugiej części nie zyskała intelektualnie, ale ma cudowne tendencje do otaczania się chamami i prostakami. Swoją najlepszą przyjaciółkę ma zapisaną w telefonie jako "Zdzira". Ta zresztą, jak na najlepszą przyjaciółkę przystało, jest wyjątkowo empatyczna:
[...] przecież zbierasz już pieniądze na ocalenie taty, prawda? No, wiesz, leżysz na plecach, a pieniądze same wpadają! - zachichotała z własnego dowcipu.
Śmiechom nie ma końca... Na dodatek Mia uważa, że są to zupełnie normalne relacje, a gdy menadżerka Masona mówi, że nie, że ona i jej koleżanki się tak nie zachowują, kwituje to tekstem "Strasznie być tobą"... Naprawdę, nie wiem, co powiedzieć/napisać.
 Pokręciła głową.
- Nie wierzę, że zapisałaś numer swojej najlepszej przyjaciółki pod "Zdzira".
- A dlaczego nie? To zabawne.
Wzruszyła ramionami.
- Skoro tak twierdzisz.
Załapałam. Ponieważ również uważam, że nie ma w tym nic zabawnego, nie pasuję pod standardowego odbiorcę tej książki. Gdybym miała zostać wrzucona w świat bohaterów, nie należałabym do #teamMia, tylko byłabym jedną z tych nudnych kobiet w garsonkach, które są takie beznadziejne. Nieważne, że nie mam ani jednej garsonki. Skoro "zdzira" mnie nie bawi, muszę chodzić w garsonkach i ołówkowych spódnicach. I nie pomaga bardzo nieudolna próba dokonania przemiany psychologicznej bohaterki, pokazania różnych jej uczuć w obliczu rychłego zamążpójścia siostry... To się po prostu nie udaje, dlatego, że są to tylko migawki. Postać Mii nie jest w żaden sposób niczym obudowana. Bazuje na schemacie zachowania: kocha Westona, jest o niego zazdrosna, idzie do łóżka z innym, jest zła, że Weston poszedł do łóżka z inną, kocha Westona... Uważa przy tym, że on zachowuje się okropnie, sama zaś nie widzi problemu w tym, że przez miesiąc na Hawajach leży okrakiem pod miejscowym byczkiem. Swoją drogą, jedna ze scen ich seksu sprawiła, że popłakałam się ze śmiechu:
- Ściągaj kostium. - Wyryczał tę prośbę. Nie, nie prośbę, żądanie. - Szerzej. Chcę zobaczyć, jak twój mokry kwiat się przede mną otwiera.
 Rozumiem, że to miało podkreślać męskość i budzić pożądanie, ale weźcie to sobie zwizualizujcie. Takie sceny są jednak potrzebne, bo po 50 stronach ma się naprawdę serdecznie dosyć i bohaterki, i jej kretyńskich dylematów.

Właśnie to chyba jest problemem tej książki. Schemat za schematem, schematem poganiany. Klasyczny "bad boy", który pije, bzyka, rzyga, a pod wpływem miłości zmienia się o 180 stopni, wyluzowana babka, która lubi seks, a jeśli wymiana partnerów i kutasy jej nie kręcą, to musi być nudną bizneswoman. W sumie trudno po książce tak pozycjonowanej oczekiwać innego świata przedstawionego. 

Nie sięgnę po kolejną część wątpliwej jakości dzieła Audrey Carlan. Mam na kolejce polski thriller psychologiczny, który zaczyna się ciekawie, rozwija i kończy jednak dość kiepsko.

poniedziałek, 24 lipca 2017

To samo na nowo. "Dziewczyna na miesiąc" A. Carlan

źródło:Wydawnictwo Edipresse Polska SA
Pisałam tutaj, że Audrey Carlan oraz pierwsza część jej Dziewczyny na miesiąc to książka, która bardzo mnie drażni, którą uważam za szkodliwą i głupią. Uprzedzam również, że będę dosyć mocno spoilerować, umówmy się jednak, że autorka mistrzynią budowania napięcia i nieprzewidywalnej akcji nie jest, nie uczynię zatem większej szkody tym, którzy zdecydują się jednak na lekturę.

Fabuła w zasadzie jest żadna. Mia Sanders, tytułowa "dziewczyna" potrzebuje miliona dolarów, aby spłacić długi, których narobił jej ojciec u jej byłego chłopaka. Ponieważ sprawa jest paląca, a na dodatek dziewczyna utrzymuje swoją dziewiętnastoletnią siostrę, z braku lepszego pomysłu Mia Sanders postanawia zostać luksusową prostytutką... Przepraszam, damą do towarzystwa, sama bowiem mówi, że nie zamierza sypiać z klientami. Agencja zresztą tego nie wymaga, jednak za fakultatywne uciechy cielesne przysługuje dodatkowe wynagrodzenie, co ma znaczenie dla fabuły.  Tym sposobem pierwszym klientem Mii zostaje Weston Charles Channing III, jeden z najlepszych scenarzystów Hollywood.

Tak, to Hollywood, ale okazuje się, że w tej książce wszyscy są piękni i młodzi. Co prawda, na dłużej zatrzymałam się przy opisie drugiego klienta Mii, który rzekomo miał być uderzająco podobny, identyczny wręcz jak Ben Affleck, autorka jednak kilka stron dalej nadała mu "wydatne usta". Jeśli Ben Affleck ma pełne usta, to ja jestem księżna Cambridge. Wracając jednak do opisu mężczyzn w ogóle: w efekcie przez całą książkę zastanawiałam się, dlaczego właściwie ci mężczyźni muszą płacić za wynajęcie kobiety na 24 dni, bo na taki maksymalny czas może opiewać kontrakt. Oczywiście, nasza bohaterka jest tak piękną kobietą, że wszyscy decydują się na maksymalny wymiar. W samej opowieści zaś wszyscy na wszystkich, a już w szczególności na Mię, spoglądają pożądliwie, ona zaś ma wiecznie mokro między nogami. Cud, że nie chodzi w pieluchomajtkach. Mimo że deklarowała, iż prostytutką nie jest, Mia trafia do łóżka Westona dość szybko, bo już po pierwszym wieczorze.

W książce Carlan najgorszy wcale nie jest język, jakim napisano książkę. Nie są najgorsze nielogiczności, na jakie napotykamy w fabule. Przeżyłabym nawet idiotyczne opisy sukienek, którym autorka poświęca czasem nawet więcej niż stronę. Najgorsze jest to, że Mia jest idiotką! Pierwsze objawy mamy dość szybko, gdy główna bohaterka nie zna znaczenia słów botanika czy symetria. Drugi przejaw kretynizmu przedstawiony jest w formie histerii, jaką Mia reaguje na fakt, że jej młodsza siostra, studiująca jakiś kierunek biologiczny czy medyczny, wybiera się na sekcję zwłok. Cóż, sądziłam, że na tego typu studiach jest to raczej standard, Mia zaś uważa, że jej młodsza siostra nie powinna mieć styczności z takimi okropnymi rzeczami, wcześniej opowiadając swojemu klientowi, że siostra na pewno będzie naukowcem. Jakim? Naukowcem wyłącznie od kwiatków i pięknych rzeczy? Nie jest to zresztą jedyny atak histerii głównej bohaterki, ale o tym więcej za moment.
Bohaterkę jak idiotkę traktują również osoby otaczające ją. Matka pierwszego klienta, Westona, z kompletnie niezrozumiałych dla mnie przyczyn czuje się zobligowana, aby na każdym kroku podkreślać, że sama wybrała Mię jako kandydatkę na damę do towarzystwa (trzymajmy się tego określenia, skoro tak chce Mia). Opowiadając o Mii, w jej obecności, zachowuje się zupełnie tak, jakby kupiła synowi nowy krawat. Tak czy inaczej jest to jednak znacznie bardziej dyskretne zachowanie niż to, którym wyróżni się matka trzeciego klienta - znanego restauratora. Ta przy każdym spotkaniu będzie zerkać na figurę dziewczyny, lustrując jej szerokie biodra i powtarzając, że w idealny sposób będzie rodziła jej wnuki. Brakuje tam tylko klepnięcia jałówki w zadek...

Bardzo ciekawe jest także spotkanie w ramach rodzinnej kolacji Westona, na której pojawia się również siostra klienta z małżonkiem. Warto skomentować fragmenty, gdyż jest to scena przecudnej urody
- A więc, Mio, czym się zajmujesz? - zapytała Jeananna. - Czy spotkaliście się w pracy?
Spojrzałam na Wesa i zobaczyłam, że go zamurowało.
- Można tak powiedzieć - zaczęłam się wykręcać, nakładając sobie kawałek quiche na talerz.
I wtedy bez ogródek wtrąciła się Claire Channing.
- Och, daj spokój, oczywiście, że spotkaliście się w pracy. Mia jest dziewczyną do towarzystwa. Sama ją wybrałam. Wes, prawda, że mam świetny gust? - Jej słowa zabrzmiały bezceremonialnie, zupełnie nie przeszkadzało jej, że rzadko wybiera się dziewczyną do towarzystwa dla własnego syna. Zdecydowanie było to bardzo dziwne.
Jeananna otworzyła szerzej oczy ze zdziwienia.
- Jesteś call girl?
Zarówno ja, jak i Wes zareagowaliśmy jednocześnie.
- Coś ty powiedziała? - spytałam, natomiast Wes warknął:
- Nie, nie jest!
Pobladłam. Quiche stanął mi w gardle.
- Czyli nie sypiasz z moim bratem? - zainteresowała się, a w jej tonie nie było krzty złośliwości. Równie dobrze mogłaby pytać o pogodę.
- Eee... - zaczęłam.
- To nie twoja sprawa - Wes zerwał się z miejsca i rzucił serwetkę na stół. Na jego policzki i szyję wystąpiły czerwone plamy. - Nie pozwolę, żebyście mówili o Mii takie rzeczy.
 Jakie rzeczy? Właściwie to prawda, prawda?
Jeananna wstała i obiegła stół.
- Przepraszam, przepraszam. Nie chciałam! Po prostu usłyszałam słowa "dziewczyna do towarzystwa" i wiesz, doszłam do niewłaściwych wniosków. Nie chciałam, żeby tak wyszło. - Zrobiła smutną minę. [...]
Wiedziałam, że muszę to odpowiednio rozegrać. Nabrałam powietrza i powiedziałam:
- Posłuchajcie, to było zwykłe nieporozumienie. Gdy dostałam zlecenie od mojej ciotki, Millie, pomyślałam o tym samym, co wy. Postanowiłam jednak spróbować i bardzo się z tego cieszę. Poznanie Wesa, a teraz was, było wspaniałym doświadczeniem. Poza tym: czy wy widziałyście buty, jakie dostałam? Seksowne jak diabli.
 Ok, proszę wybaczyć kolokwializm, ale daję dupy za pieniądze i buty... Ładne...
Claire zasłoniła usta dłonią, próbując ukryć śmiech. Jeananna popatrzyła na moje buty z cieniem zazdrości w oczach. Jej maż nie odezwał się ani słowem, ale wpatrywał się w moją nogę, jakby była zjawiskiem nadprzyrodzonym, a ojciec Wesa poklepał syna po ramieniu i pogratulował:
- Dobra robota!
 Czy ojciec pogratulował synowi bzykania czy właściwie czego?


Prócz rodzin klientów, Mia spotyka także kontrahentów. Wyjątkowo mało jak na fakt, że miała uczestniczyć w wielu spotkaniach biznesowych, ale jednak. Komentuje napotkaną rzeczywistość przez pryzmat swojego ewidentnego ograniczenia umysłowego:
 Jess była żoną, czyli oficjalną dziewczyną do towarzystwa
- mówi.
Nieee..., to nie jest to samo....

 Autorka co prawda próbuje zrobić cokolwiek, by Mia nie była istotą tak bezdennie płaską i głupią. Weston i klient kolejny zachwycają się więc niebacznie świątecznymi czerwono-zielonymi skarpetkami, które mają złamać stereotyp luksusowej panienki do bzykania. Czy ta kobieta naprawdę ma jedną parę skarpetek? Za pierwszym razem mógłby to być nawet zabieg ok, ale nie powtarzany wielokrotnie (założę się, że w kolejnych częściach skarpetki powracają). W ostatniej części książki dowiemy się też, że Mia nie lubi zakupów. Przecież nie może być tak całkiem pusta, prawda? A że, mierząc nową sukienkę, za każdym razem podziwia rowek między piersiami, to już zupełnie inna rzecz.

Psychologicznie i intelektualnie Mia jest więc porażką. Ale - wróćmy do fabuły.

Czas u Westona upływa nieubłaganie. Mimo że Mia przywiązała się do niego, a sam Weston w kółko powtarza jej, jaka jest dla niego ważna, ta pyta go, czy jest dla niego ważna (sic!). W odpowiedzi słyszy, że on sam nie wie. W końcu jednak pada deklaracja głębszych uczuć, powiązana z propozycją. Jak wiemy, Mia podjęła to wyzwanie, bo musi oddać potężną sumę pieniędzy. Weston wszak jest człowiekiem majętnym, a nawet posiadającym, jak sam mówi, dużo zbędnych pieniędzy, wyjaśnia więc Mii, że da jej, pożyczy pieniądze, dzięki czemu nie będzie musiała uprawiać tej luksusowej formy prostytucji. Mia z propozycji nie korzysta, przed odjazdem jednak uprawia namiętny seks z napitym i obrzyganym Westonem. Jak wie każda kobieta, nie ma nic romantyczniejszego...

W tej książce Mia ma jeszcze dwóch klientów. Jej zachowanie jest podobnie idiotyczne. Samą siebie przechodzi jednak w momencie, kiedy - zgodnie z podpisaną umową - otrzymuje przelew za usługi dodatkowe od Westona oraz francuskiego malarza w typie Bena Afflecka i postanawia zrobić awanturę jednemu i drugiemu, gdyż, jak cały czas przekonuje wszystkich, nie jest prostytutką. Czyżby kłamstwo po stokroć powtórzone i w tym przypadku miało stać się prawdą?

Cała książka kończy się niedopowiedzeniem, wszak musi być otwarta na kolejną część. Ta zaś leży u mnie w swojej kolejce, choć nie wiem, czy psychicznie dam radę zmęczyć ten bzdet. Mogę to jednak uczynić, by inni nie musieli.

Najgorsze jest to, że gdyby wziąć sam temat i potraktować go nie od strony erotyki spod znaku Greya i dziwnie rozumianego romantyzmu, a poczynić dramat psychologiczny, być może cokolwiek by z tego było. Nie jednak, gdy bohaterowie są psychologicznie płascy, przewidywalni i po prostu głupi, a autorka skupia się na opisie genitaliów w bardzo dziwny sposób.