Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 24 lipca 2017

O literaturze greyopochodnej odczuć kilka. "Dziewczyna na miesiąc. Styczeń - luty - marzec"

źródło: wyd. Sonia Draga

Kiedy brałam do ręki pierwszą część Dziewczyny na miesiąc... (tak, autorka spłodziła więcej tomów), podświadomie czułam, że dzieło to nie przypadnie mi do gustu. Mimo to starałam się podejść do sprawy racjonalnie i bez uprzedzeń. Książka wyszła bowiem spod pióra Audrey Carlan, reklamowanej jako bestsellerowa autorka New York Timesa. Podjęłam zatem wyzwanie i zasadniczo bardzo żałuję, że to uczyniłam. Jestem zniesmaczona, zdegustowana i zdumiona, bynajmniej nie dlatego, że razi me oczy słowo „fiut” czy „cipa”, choć tego typu nazewnictwo zdecydowanie jest przez Audrey Carlan nadużywane.

Chciałabym jednak, zanim do Dziewczyny na miesiąc przejdę, napisać parę słów o moich odczuciach względem literatury spod znaku Greya.

O książce E.L. James mówiono i tworzono już tyle, że oszczędzę sobie i czytelnikom recenzji. Powiem tylko tyle, że wszelkiego rodzaju pseudoromantyczno-erotyczne bajdurzenia o złych chłopcach, którzy - po zaznaniu odrobiny miłości - przemieniają się w czułe i wrażliwe książęta z bajki uważam za tyleż idiotyczne, co szkodliwe. Nie chodzi tutaj ani o fatalny styl tych dzieł, nie chodzi o tanie chwyty znane naszym mamom i babciom z Harlequinów (szczególnie z różowej serii - polecam gorąco na tak zwane odmóżdżenie!), wzmocnione gadżetami sadomaso... Gusta są różne i każdy może czytać to, co akurat mu odpowiada. Problem dostrzegam jednak w czym innym. To, jak coś się sprzedaje, całkowicie zdominowało wszelkie działania producentów żywności, kosmetyków i... producentów książek, jakkolwiek źle to nie brzmi. To, jak coś się sprzedaje, ważniejsze jest od wartości towaru.

Mam podejście niedzisiejsze. Zasadniczo wierzę w moc literatury i jestem głęboko przekonana, że książki i rzeczywistość przenikają się i jedno oddziałuje na drugie. Staram się nie popadać w skrajności i nie podpisałabym się pod stwierdzeniem, że literatura ma moc kształtowania całych społeczeństw, zwłaszcza dzisiaj. Wierzę jednak, że lektura z przesłaniem potrafi zmieniać postawy życiowe pojedynczych osób, modyfikować ich sposób myślenia i otwierać nas na nowe perspektywy, o których wcześniej nie myśleliśmy. Po co o tym piszę?

Wydawałoby się, że Grey i greyopochodne to literatura nieszkodliwa, która nie tylko nie szkodzi, ale wręcz może pomóc znudzonym „kurom domowym”. Właśnie tak wielokrotnie nazywano odbiorczynie tego typu książek. Za sprawą magicznych słów E.L. James miały one urozmaicić lub ożywić swoje dawno nieistniejące życie seksualne. Skutki uboczne? Brak. Czy na pewno?

Już dawno temu natknęłam się w sieci na wywiad z profesorem Izdebskim, który jasno mówił, że to, o czym czytamy w książkach lub to, co oglądamy w filmach i serialach, przekłada się na nasze funkcjonowanie. Nie jest on pewnie osamotniony w swoich poglądach i nie ma najmniejszego sensu cytować całego wywiadu. Zainteresowanych odsyłam tutaj.

Jeśli jednak jest tak, jak mówią seksuolodzy i psychologowie, konsekwencje mogą być nieciekawe. Nie zamierzam brnąć w stronę, w którą poszły swego czasu D. Gresh oraz J. Slattery, autorki analizy Grey zdemaskowany. Nie uważam literatury erotycznej za dzieło szatana, który pod pozorem powieści dla kucharek demoluje nasze serca, psychikę i więź z Bogiem. Nie uważam też, że kobiety nie mają prawa do „swojej” pornografii i odrobiny pikanterii w codziennym życiu. Myślę zupełnie o czym innym.

Pod pozorem poplątanych dziejów kochanki Greya, a także w historii opowiadanej przez Audrey Carlan, o której więcej w kolejnym poście, przemyca nam się opowieść o niegrzecznych chłopcach, nieczułych, nastawionych tylko i wyłącznie na fizjologiczny seks - zaskakujące, że w jednej i drugiej książce mężczyzna od samego początku deklaruje, że nie zamierza „kochać się” z kobietą, lecz ją „pieprzyć” tudzież „rżnąć”. Kobieta jednak trwa przy wybranku, by ostatecznie swoją wiernością i miłością sprawić, że zimny drań przegląda na oczy i staje się księciem z bajki. Niestety, zaskakująco mocno przywodzi mi to na myśl postawę kobiet, które trwają przy niewiele wartym mężczyźnie, licząc, że z czasem się zmieni, po ślubie będzie zupełnie inny... Życie nie jest jednak opowieścią o bajecznie bogatym Grey’u czy innym Westonie Charlesie, bohaterze Carlan. Przekonujemy się o tym nad wyraz często. Niestety, z tej perspektywy nieco gorzkim jawi się żart, że w życiu kobiety istnieją dwa etapy: pierwszy - „łobuz kocha najbardziej”, drugi - „samotna matka pozna spokojnego...”.

Nabijanie kobietom głów dyrdymałami  o ukrytym dobru i cudownej przemianie może - podkreślam: może, nie musi - doprowadzić do późniejszych trudności w budowaniu normalnych relacji międzyludzkich, do stępienia wrażliwości na pewnego rodzaju alarmujące zachowania czy też do relatywizmu moralnego. Oczywiście, wymaga to szczególnego typu psychiki, a jeśli ktokolwiek taką posiada, do nieszczęścia doprowadzić mogą równie dobrze porady wszystkowiedzących koleżanek, udających psychologów.

Nie zmienia to jednak faktu, że książki greyopochodne, a do takich zaliczam Carlan, o której więcej już w kolejnym poście, uważam za wysoce szkodliwe i głupie. Dziwię się niezmiennie tylko, że takie książki piszą właśnie kobiety. Co gorsza zaś, jest na nie zapotrzebowanie.

Nie jestem zwolenniczką generalizowania i wrzucania połowy ludzkości do jednego zbioru zamkniętego, jednak nadal się dziwię. Dziwi mnie brak odpowiedzialności za słowo pisane, a powieści spod znaku „szarości” uważam za dość udolne, na nieszczęście, próby zarobienia kasy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz