Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 25 lipca 2017

"Dziewczyna na miesiąc. Kwiecień - maj - czerwiec" - czyta Elżbieta

źródło: wyd. Edipresse Polska SA
O pierwszej części Dziewczyny na miesiąc pisałam w poście wcześniejszym: To samo na nowo. Nie sądziłam, że sięgnę po drugą część, ale to uczyniłam i zasadniczo podtrzymuję. To samo na nowo. Druga część nie różni się wiele od poprzedniej, poza tym, że Audrey Carlan serwuje nam kilka nowych konfiguracji cipek oraz kutasów. Pojawia się kilka wątków, o czym więcej niżej, taki sam pozostaje jednak język, sposób myślenia i ewidentna tępota głównej bohaterki.

Zlecenie pierwsze naszej luksusowej damy do towarzystwa do baseballista, dzięki czemu Mia Saunders trafia do tak zaszczytnego grona Wifes and Girlfriends. Uświadamia nowego partnera, iż:
Jestem dziewczyną do towarzystwa. Co oznacza, że uświetniam swoją obecnością różne wydarzenia. Dotrzymuję panom towarzystwa i utrzymuję z nimi przyjazne relacje.
Tak, wiemy, wiemy, przerobiliśmy pierwszy tom. O "przyjaznych relacjach" i fiutach było dużo. Przyznać jednak trzeba, że autorka usilnie będzie próbowała nas przekonać, że Mia prostytutką być nie zamierza, chociaż po częstotliwości, z jaką robi się jej mokro w majtkach na widok wszystkich mężczyzn - Borze zielony, oni wszyscy są piękni i umięśnieni. Stany Zjednoczone nagle zostały pozbawione ludzi o normalnych proporcjach! - raczej trudno uwierzyć w jej stabilność emocjonalną. Nadal jednak bohaterce zostawić trzeba, że nie do końca ogarnia świat intelektualnie. Oto fragment jej rozmowy z baseballistą Masonem:
- Mój tata jest świetny, prawdziwy twardziel. Ale za ciężko pracuje. Zawsze tak było, musiał utrzymać mnie i moich braci.
- A ilu ich masz? - spytałam, ponieważ ten temat wydał się interesujący.
Podniósł trzy palce i jednocześnie napił się szampana.
- Moi bracia to szalone chłopaki, ale ich uwielbiam [...]
- No, dobrze, masz trzech braci. Starszych, młodszych?
- Młodszych. Brayden ma dwadzieścia jeden lat, Connor dziewiętnaście, a najmłodszy, Shaun, siedemnaście i nadal chodzi do szkoły średniej.
Przechyliłam się i wstawiłam pusty kieliszek do stojaka.
- Wow, czterech chłopaków.
Serio? Powiedział jej to raz, raz wyliczył, raz pokazał na palcach, a ta nadal dodaje?

Ta głupota jest chyba zaraźliwa. Pamiętacie siostrę Mii, która chciała zostać naukowcem-biologiem? Teraz już wie, że zostanie biochemikiem.
- Nie martw się, może uda mi się dostać kilka stypendiów naukowych, bo żeby być tym, kim chcę, muszę mieć tytuł doktora. [...]
- Doktora! - powtórzyłam z podziwem i matczyną dumą w głosie. [...]
- Tak, siostro, doktora filozofii.
- Nie obchodzi mnie to, jakim doktorem będziesz. Moja mała siostra będzie doktorem i naukowcem.
Na Teutatesa, nie znam się na nauce w Stanach Zjednoczonych, ale dlaczego, aby być naukowcem-biochemikiem, trzeba mieć tytuł doktora filozofii? Biochemia zajmuje się procesami chemicznymi zachodzącymi w organizmach żywych i jest, owszem, uwarunkowana etycznie, ale naprawdę nie wymaga robienia doktoratu z filozofii

Tytułem uzupełnienia: zamieszanie z doktorem filozofii prawdopodobnie jest błędem tłumacza. Skrót: PhD jest odpowiednikiem znanego w Polsce tytułu naukowego doktora. Problem polega na tym, że skrót ten oznacza także "Doctor of Philosophy" - i tak potraktowała to prawdopodobnie tłumaczka. Stąd zamieszanie i nielogiczność.

Warto dodać w tym miejscu, że druga część od pierwszej różni się tym, że oto nasza Mia dostrzega, że ma misję. Misja nie polega już tylko na ujeżdżaniu wielkich kutasów, ale nawracaniu mężczyzn na właściwą drogę. Wczuła się pewnie w rolę, gdy ostatniego klienta w poprzedniej części przekonała, że powinien ujawnić, że jest gejem. Teraz postanawia przekonać baseballistę, że jego prawdziwą miłością jest asystentka, kolejnego rdzennego mieszkańca Hawajów, że powinien czekać na właściwą kobietę, co oczywiście absolutnie nie przeszkadza mu sypiać z Mią, czyli tą niewłaściwą, a ostatniego przekonać, że powinien zacząć traktować kobietę, którą kocha jak kobietę, którą kocha. Urocze. Jednocześnie, prowadząc taki, a nie inny tryb życia, ma pretensje do miłości swojego życia, pierwszego klienta z pierwszej części, producenta filmowego Westona (czy on w poprzednim tomie nie był scenarzystą?), że prowadzi tryb życia analogiczny.
Wiedział, że pieprzę innych facetów, ja wiedziałam, że on pieprzy Ginę.
Cóż, jemu przynajmniej jedna kobieta wystarczyła. Nie zapomnijmy jednak, że Mia ma misję, o której autorka przypomni sobie dopiero pod koniec tej części i dobitnie ją zaakcentuje. Wcześniej jednak Mia będzie obserwować i podniecać się faktem, jak przystojny baseballista uprawia seks z dwiema prostytutkami, a jednocześnie działać w służbie miłości. Będzie też uprawiała seks przez smsy z baseballistą - do teraz nie wiem, jakim cudem dawała radę zaspokajać się ręką i pisać smsy w tempie narzuconym przez autorkę książki, ale, umówmy się, wobec zastosowanego języka i obrazowych opisów ustalanie koordynacji czasowej jest czepialstwem. Mia zaangażuje się także w akcję charytatywną na rzecz nowotworów, gdyż matka Masona zmarła na raka. Okazuje się zaś, że - jak na każdego bad boy'a przystało - to, że bzyka wszystko, co się rusza, lecz nie ucieka, jest chamem i ordynusem, nie oznacza, że nie jest czuły, romantyczny i uroczy. Oczywiście, nie jest to objaw schizofrenii, tylko miłość go odmienia.

Mia w tak zwanym międzyczasie spotka się również ze znanym z części poprzedniej francuskim malarzem w typie Bena Afflecka z wydatnymi ustami. Dzieje się tak mimo że kocha Westona. Na pożegnanie Francuzowi jednak rzeknie: Kocham cię.
Mason odwrócił się do mnie i oparł łokieć na stole.
- Czyli kochasz tego faceta? - Wskazał kciukiem na drzwi.
Kiwnęłam głową.
- Tak, ale nie w sposób, o jakim myślicie. Nie kocham go, po prostu coś między nami jest. Gdy jesteśmy razem, to jesteśmy razem, tylko we dwoje. Ale przez większość czasu jesteśmy osobno.
Rachel zamknęła oczy.
- Nie rozumiem.
 No, ja kurde też nie. Widocznie jest to zbyt ambitne na mój mały rozumek.

Warto w tym miejscu wspomnieć, że Mia nie tylko w drugiej części nie zyskała intelektualnie, ale ma cudowne tendencje do otaczania się chamami i prostakami. Swoją najlepszą przyjaciółkę ma zapisaną w telefonie jako "Zdzira". Ta zresztą, jak na najlepszą przyjaciółkę przystało, jest wyjątkowo empatyczna:
[...] przecież zbierasz już pieniądze na ocalenie taty, prawda? No, wiesz, leżysz na plecach, a pieniądze same wpadają! - zachichotała z własnego dowcipu.
Śmiechom nie ma końca... Na dodatek Mia uważa, że są to zupełnie normalne relacje, a gdy menadżerka Masona mówi, że nie, że ona i jej koleżanki się tak nie zachowują, kwituje to tekstem "Strasznie być tobą"... Naprawdę, nie wiem, co powiedzieć/napisać.
 Pokręciła głową.
- Nie wierzę, że zapisałaś numer swojej najlepszej przyjaciółki pod "Zdzira".
- A dlaczego nie? To zabawne.
Wzruszyła ramionami.
- Skoro tak twierdzisz.
Załapałam. Ponieważ również uważam, że nie ma w tym nic zabawnego, nie pasuję pod standardowego odbiorcę tej książki. Gdybym miała zostać wrzucona w świat bohaterów, nie należałabym do #teamMia, tylko byłabym jedną z tych nudnych kobiet w garsonkach, które są takie beznadziejne. Nieważne, że nie mam ani jednej garsonki. Skoro "zdzira" mnie nie bawi, muszę chodzić w garsonkach i ołówkowych spódnicach. I nie pomaga bardzo nieudolna próba dokonania przemiany psychologicznej bohaterki, pokazania różnych jej uczuć w obliczu rychłego zamążpójścia siostry... To się po prostu nie udaje, dlatego, że są to tylko migawki. Postać Mii nie jest w żaden sposób niczym obudowana. Bazuje na schemacie zachowania: kocha Westona, jest o niego zazdrosna, idzie do łóżka z innym, jest zła, że Weston poszedł do łóżka z inną, kocha Westona... Uważa przy tym, że on zachowuje się okropnie, sama zaś nie widzi problemu w tym, że przez miesiąc na Hawajach leży okrakiem pod miejscowym byczkiem. Swoją drogą, jedna ze scen ich seksu sprawiła, że popłakałam się ze śmiechu:
- Ściągaj kostium. - Wyryczał tę prośbę. Nie, nie prośbę, żądanie. - Szerzej. Chcę zobaczyć, jak twój mokry kwiat się przede mną otwiera.
 Rozumiem, że to miało podkreślać męskość i budzić pożądanie, ale weźcie to sobie zwizualizujcie. Takie sceny są jednak potrzebne, bo po 50 stronach ma się naprawdę serdecznie dosyć i bohaterki, i jej kretyńskich dylematów.

Właśnie to chyba jest problemem tej książki. Schemat za schematem, schematem poganiany. Klasyczny "bad boy", który pije, bzyka, rzyga, a pod wpływem miłości zmienia się o 180 stopni, wyluzowana babka, która lubi seks, a jeśli wymiana partnerów i kutasy jej nie kręcą, to musi być nudną bizneswoman. W sumie trudno po książce tak pozycjonowanej oczekiwać innego świata przedstawionego. 

Nie sięgnę po kolejną część wątpliwej jakości dzieła Audrey Carlan. Mam na kolejce polski thriller psychologiczny, który zaczyna się ciekawie, rozwija i kończy jednak dość kiepsko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz