Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 26 sierpnia 2018

A ja wam coś powiem...

wyd. Wielka Litera
Zwykle mam tak, że jeśli o jakiejś książce dużo się mówi, staram się odczekać chwilę z recenzją, aby mieć czysty umysł i pogląd. Wyjątki czynię wyłącznie wtedy, kiedy odliczam dni do premiery. Książka Nosowskiej zdecydowanie zalicza się do tej pierwszej sytuacji. Przeczytałam... i właściwie równie dobrze mogłabym o niej natychmiast zapomnieć, gdyby nie to, że mam tu coś do powiedzenia. Na wstępie dodam, że nie jestem jakąś szczególną fanką piosenkarki. Oczywiście, znam Teksańskiego i jeszcze kilka innych piosenek, a Romans Petitem towarzyszył mi w chwilach euforii, by szybko okazać się nieprawdą - ale te fakty akurat raczej działają na moją niekorzyść w oczach pani Katarzyny. Do rzeczy jednak...

Poza kilkoma felietonami, które są tak zabawne, jak niewiele wnoszące do mojego życia (typu motywacja do regularnych ćwiczeń - skąd ja to znam), pojawiają się u Nosowskiej wątki, nazwijmy je umownie, psychoterapeutyczno-coachingowe. Jeden z felietonów poświęcony został nawet w całości psychoterapii, która w przypadku autorki okazała się kompletnie nieudanym przedsięwzięciem. Rzekoma pierwsza terapeutka na spotkaniu z Nosowską popłakała się, powiedziała, że ma tak samo, po czym odwróciła rolę, a druga powiedziała, że nie ma nad czym pracować i wyszła z gabinetu. Mogłabym oczywiście potraktować to jako średniośmieszną dla mnie akurat opowieść, gdyby nie bardzo autorytarne podsumowanie:
Mam koleżankę, która poleca terapię, bo po dwunastu latach kozetkowania czuje się znacznie lepiej. Dwanaście lat temu byłoby mi szkoda dwunastu lat. A teraz to już w ogóle.
Powiem wam coś: mam koleżankę, która wyleczyła sobie wszystkie zęby. Mnie by było szkoda pieniędzy, bo raz spieprzyli mi kanałowe...

Aby było jeszcze zabawniej, Nosowska w dalszej części książki opisuje sytuacje, w których jako dziecko pisała pamiętnik, a ten był czytany przez rodziców, co podkopało jej zaufanie do rodziców. Opisuje, że jeśli niebacznie zakończyła rok szkolny z czwórką z danego przedmiotu, w ramach kary musiała przez całe wakacje rozwiązywać niezliczoną ilość zadań matematycznych. Takie opowieści sprawiają, że jest mi Nosowskiej nawet trochę żal... Tylko do momentu jednak, gdy zaczyna niebezpiecznie przypominać Beatę Pawlikowską, mówiąc chociażby:
Masz wpływ tylko na kwestie, które wypowiadasz. Możesz reżyserować tylko siebie. [...] Nie biczuj się. Jutro znów będziesz miał szansę poprowadzić swoją postać inaczej. Nie zrani cię nic, bo akceptujesz już, że nie masz wpływu na nikogo z obsady, ale masz ogromny wpływ na siebie. [...] Opluwany jesteś tym, kim jesteś: jesteś czysty, jesteś spokojny w poniżeniu [...].
Albo:
Nie umiesz kochać, bo nie umie kochać ten, kto tam bardzo nie lubi siebie [...]. Podaj sobie rękę. Wyciągnij z lochu tę małą, głodną miłości istotę. Jesteś wolna.
 W tym momencie właściwie chce mi się śmiać. Kobieta, która twierdzi, że psychoterapia to bzdet, serwuje na kolejnych stronach swojej książki taki misz-masz złotych myśli, autoterapii i "potęgi podświadomości", że aż mdli. Dowiemy się, żeby kochać tę kobietę, którą widzisz w lustrze, i że "moje ciało i wszystkie jego aktywności to tylko powidok. JA nie mam granic". Swą wiedzę podkreśli autorka jeszcze zapewnieniem, że wierzącym jest trudniej, bo mają świadomość, iż ich czyny są obserwowane przez Stwórcę, niewierzący zaś mogą wszystko. Wszystko to byłoby może i spójne, gdyby nie fakt, że z kolejnych felietonów wyraźnie przebija kompleks autorki na punkcie tuszy i wagi. Wiem, że niektórzy dostrzegają w tym dystans do siebie: ja nie, bo wiem, jak to jest mieć kompleks i wiem, jakie są wówczas proporcje opowiadania o innych swoich przymiotach i właśnie o tym dręczącym.

Chciałabym podkreślić, że nie jest tak, że w książce Nosowskiej nie ma nic interesującego. Dla mnie to pole ogranicza się jednak do pojedynczych cytatów i kilku felietonów: o pogoni za piękną sylwetką, o hipokryzji polskiej wigilii czy o powszednieniu miłości. Zgadzam się w pełni. Pomijam teksty poświęcone relacjom damsko-męskim i "szanowaniu się" przez kobiety, bo inni napisali o tym już całkiem sporo. 

A ja żem jej powiedziała to w dużej mierze zbiór  motywacyjnych głodnych kawałków, które naprawdę od tak ganionej przez autorkę psychoterapii (mam na myśli rzetelną, a nie pseudoterapię) różnią się wyłącznie brakiem wiedzy na temat mechanizmów psychologicznych, płytkością sposobu przekazu i brakiem indywidualnego podejścia. Brak konsekwencji jest zaś tym, czego bardzo nie lubię.

Zakończę jednak słowami samej Nosowskiej:
To, że na liście lektur zwolniły się miejsca, a ty umiesz składać prześcieradło z gumką i wiesz, jak utrzymać wagę z ciąży, nie oznacza, że musisz wydawać książkę.
Hmm, miło byłoby czasami posłuchać samego siebie. Może i lustrzane, i inne rady zaczęłyby działać.

niedziela, 19 sierpnia 2018

Gdzie się podział kryminał?

wyd. Świat Książki
Podobno zanim pojawiła się Bonda, była Jodełka. Wcześniej styczność z tą autorką miałam o tyle, że parokrotnie przerzucałam jej książki w bibliotece i poczytując fragmenty, nigdy jakoś nie oddając się lekturze. Nie przekonywała mnie po prostu i po przeczytaniu Kryminalistki nadal przekonana nie jestem.

Kryminał oznacza dla mnie gatunek literacki, w którym albo dociekam sedna sprawy i szukam odpowiedzi na kluczowe pytanie „kto zabił”, albo też rekonstruuję psychologię zbrodniarza. Sądząc po szumnych zapowiedziach „kryminału psychologicznego” na okładce książki, Jodełka miała zamiar popełnić to drugie. Przykro mi: nie udało się.

Joanna to autorka książek kryminalnych. Średnio ceniona, średnio sławna. Postanawia pozbyć się męża. Narracja prowadzona jest dwutorowo: każdy rozdział opisujący poszczególne wydarzenia zakończony jest wewnętrznym monologiem Joanny, objaśniającym nam to, co się wydarzyło i co będzie dziać się za chwilę. Ten czas teraźniejszy przemieszany z retrospekcjami jest zabiegiem bezcelowym, bo ani napięcia nie buduje, ani niczego nie dodaje i nie dopowiada. O jakiejkolwiek tajemnicy czy napięciu również trudno tu mówić, ponieważ wszelkiego rodzaju znaki zapytania objaśniane są nam na bieżąco.

Dziwi mnie tylko wydawnicze klasyfikowanie książki jako „kryminał psychologiczny”. Powieści już bliżej jest do zakręconych i humorystycznych kryminałów Rudnickiej, tyle że tego humoru tu jak na lekarstwo. Niespełnionych psychologicznych aspiracji (niespełnionych ewidentnie ze względu na brak należytego researchu w temacie chorób psychicznych) jest aż nadto.

Nie sądzę, żebym miała ochotę sięgnąć po kolejną książkę Jodełki.

sobota, 18 sierpnia 2018

"Tabu", o którym się mówi...


Ostatnio polubiłam miniseriale. Bardziej absorbujące niż film, ale bardziej kompaktowe i praktyczne niż serial, składający się na dodatek z kilku serii. Później nie śpię, bo muszę obejrzeć do końca :) Tymczasem miniseriale można spokojnie pochłonąć w jeden wolny od pracy i spokojniejszy weekend.

Głównym bohaterem ośmioodcinkowego serialu Tabu jest awanturnik i postać niezwykle kontrowersyjna, James Keziah Delaney, grany przez genialnego w tej roli Toma Hardy'ego. Akcja rozpoczyna się w 1814 roku. Jak pokazuje scenografia i kostiumy, były to czasy brudne, złowrogie i nieprzyjazne. James Delaney powraca po 10 latach spędzonych w Afryce, by przejąć przedsiębiorstwo pozostawione mu w spadku przez ojca. Okazuje się jednak, że dziedzictwo jest wielce kłopotliwe. Niepozorny kawałek ziemi, nazywany Przesmykiem Nutka, to ziemia bardzo cenna, a jej utrzymanie wymaga wstąpienia na wojenną ścieżkę z Kompanią Wschodnioindyjską i uwikłania się w rozgrywki pomiędzy Anglią a Stanami Zjednoczonymi.

Z pełnym przekonaniem można stwierdzić, że właściwie cała akcja tego serialu osadzona jest wokół postaci głównego bohatera i stopniowego odsłaniania kolejnych jego tajemnic. James Delaney jest inteligentny, bystry, mówi się o nim, że zjada ludzi i ma nadprzyrodzone zdolności. Wiele kontrowersji wzbudza jego, bynajmniej nie niewinna, relacja z siostrą. Mimo że w serialu pojawia się cała gama równie interesujących postaci, z których każda snuje swoją własną opowieść, dla mnie Tom Hardy ukradł show wszystkim.

Gorąco polecam miłośnikom seriali kostiumowych (choć to określenie w stosunku do "Tabu" jest niewystarczające), ale także wszystkim, którzy doceniają specyficzny filmowy klimat. 
Bardzo mnie też cieszy fakt, że już pierwotny plan serialu został rozpisany na trzy serie, zatem liczyć można na kolejne odsłony. Scenarzysta produkcji, Steven Knight zapowiedział, że pierwsza seria przedstawiała ucieczkę, druga opowiadać będzie o podróży, a trzecia o przybyciu. Knight co prawda asekuruje się, mówiąc: "Nie sądzę, że przedstawiona przez nas historia będzie czymś, czego oczekują widzowie, mam jednak nadzieję, że im się spodoba". Ja też mam taką nadzieję, bo pierwsze osiem odcinków jest świetne.

niedziela, 12 sierpnia 2018

Panna młoda? Nie, to self-publishing musi umrzeć... "Panna młoda musi umrzeć" Iny Lorelei

Informacja, że książka wydana została w ramach self-publishingu, z reguły oznacza, że nie można spodziewać się niczego dobrego. Ta zasada sprawdza się szczególnie, jeśli mowa o powieści kryminalnej. Tak przynajmniej wynika z moich doświadczeń i, jeśli miałabym książkę Iny Lorelei zestawić z wcześniejszymi kryminałami wydanymi sumptem autora, to nie jest tak źle. Nie oznacza to jednak, że jest dobrze.

Na zamku, funkcjonującym jako hotel, odbywa się właśnie wesele człowieka, do którego rodziny należała niegdyś budowla. Cała rodzina zresztą nadal ma szlacheckie pretensje. Niestety, w poweselny poranek dzieci odnajdują pod murami zamkowymi zwłoki w ślubnej kreacji i nie jest to strasząca w zamczysku Biała Dama...

Pomysł jest interesujący, wykonanie już mniej. Przez pierwszą część książki miałam nieodparte wrażenie, że czytam raczej detektywistyczne opowiadanie dla dzieci i młodzieży, w połowie doszłam do wniosku, że to jednak „dorosła” powieść, by - przy okazji zakończenia - zgłupieć zupełnie. Wszystko przez to, że narrację rozpoczyna dziecięcy punkt widzenia: 16-letni chłopiec i jego o trzy lata młodsza siostra alarmują rodziców doniesieniem, że ciocia nie żyje. Rodzice przyjmują to w taki sposób, że przez cały pierwszy rozdział zastanawiam się, czy nie są chorzy psychicznie. Ten moment rozpoczyna całą akcję, autorka jednak porzuca narrację z punktu widzenia dzieci, aby przenieść siłę ciężkości na punkt widzenia inspektora policji. Zupełnie niepotrzebnie będzie zmieniała zdanie jeszcze kilkakrotnie w czasie tej niewielkiej objętościowo książeczki.

Panna młoda musi umrzeć to nie jest kryminał. To jest raczej wprawka pod opowiadanie o młodych detektywach i, miast wydawania jej jako powieści, należało wysłać ją na konkurs literacki dla młodzieży. W internecie zaś wyszukać można, iż Ina Lorelei wydała własnym kosztem aż cztery książki. Jeśli ich poziom jest podobny, chyba szkoda czasu. Odautorska informacja, że to klasyczny kryminał nie jest zgodna z prawdą.

Zawiedziona "Kobieta z pazurem"

wyd. BIS
Konsekwentnie w nurcie kobiecego kryminału pozostaję niezadowolona.

Z Anną Kleiber zetknęłam się już wcześniej, dzięki książce Półtora trupa na głowę. Tamta lektura wywarła na mnie dobre wrażenie, w przypadku Kobiety z pazurem jest już, niestety, znacznie gorzej.

Myślę, że podstawową różnicę stanowi postać głównej bohaterki. Tam nieporadna, starzejąca się i niespełniona dziennikarka wywoływała we mnie wybuchy radości samą swoją osobowością. Tutaj mamy nijaką postać Justyny. Wbrew tytułowi, pazura w niej nie dostrzegam, razi mnie za to jej nijakość i sztuczność. Irytuje też humor na siłę, wprowadzony w momencie, gdy Justyna korzystając z dobrodziejstw lata wypełnia szafki przetworami, aby przetrwać bezrobocie. Nie bawi, naprawdę.

Wątek kryminalny tym razem nie został przez autorkę dopracowany, zaś zwolenniczką motywów romansowych nigdy nie byłam. Tym razem, niestety, pozostają zawiedziona po lekturze.

wtorek, 7 sierpnia 2018

O tym, że wszyscy kłamią... "Milczące dziecko"

wyd. Filia
Miał być trzymający w napięciu thriller psychologiczny. Wyszła z tego bardzo przewidywalna książka. Po lekturze mniej więcej 1/3 stron doskonale wiem, co się wydarzyło i kto był w to zamieszany.

Treść jest prosta: dziecko zostało porwane jako sześciolatek. Po 10 latach odnajduje się w stanie kompletnego regresu psychicznego, nie mówiące, nie kontaktujące... Policja podejmuje dawne tropy, próbując dociec, kto odpowiadał za uprowadzenie Aidena, zaś matka próbuje przywrócić chłopca światu.

Czytając Milczące dziecko przez długi czas zastanawiałam się, skąd właściwie wiem, co się za chwilę stanie. Teraz już wiem skąd! Fabuła skonstruowana jest na identycznej zasadzie jak Nie ma jej Joy Fielding. Jeśli czytaliście powieść Fielding, to tę możecie sobie odpuścić, bo poza drobnymi modyfikacjami: nową rodzinę ma matka, a nie ojciec, zamiast starszej siostry jest oczekiwanie na narodziny dziecka, fabuła jest identyczna. Nawet szukając sprawcy porwania, należy podążać podobnym tropem. Denzil dołożyła nam jedynie wykorzystywanie seksualne oraz traumę porwanego, które jednakowoż wielkiego znaczenia w treści nie mają.

W książce można znaleźć ponadto sporo błędów. Na stronie 264 główna bohaterka dzwoni do Centrum Kształcenia Ustawicznego, chcąc dowiedzieć się, czy jej mąż prowadzi tam kurs historii sztuki w każdy wtorek i czwartek. Dowiaduje się, że nie, że robi to inny człowiek. Nie rozumiem, dlaczego prowadzi to kobietę do wniosku, że jej mąż „Kłamał, odkąd się poznaliśmy. Miał tę pracę od zawsze [...] Co wtorek i czwartek Jake prowadził kurs historii sztuki dla dorosłych”... Przecież powiedziano jej, że ów kurs prowadzi jakiś Dave, a nie Jake... Na szczęście bohaterka sobie o tym przypomina, bo dwie strony później czyni już wyrzut mężowi, że przecież nie prowadzi tego kursu... Uprzedzając: nie, nie chodziło o podkreślenie zagubienia umysłowego bohaterki...

Książka generalnie jest bardzo przewidywalna i bardzo schematyczna. Psychologia postaci nie została pogłębiona, dziwne więc, że Milczące dziecko nazywa się thrillerem psychologicznym. Spokojnie można tę lekturę pominąć bez szkody dla wiedzy na temat gatunku, choć sam proces czytelniczy nie jest katorgą i czas wypełnia.

niedziela, 5 sierpnia 2018

Literaturę ziemniakami przegryzać... "Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek"

wyd. Świat Książki
Przyciągnął mnie właściwie tytuł... Kilka dni temu przewinęła się przed moimi oczami informacja o nadchodzącej ekranizacji, a ja zdałam sobie sprawę, że książki nie kojarzę absolutnie z niczym. Postanowiłam nadrobić braki i nie żałuję!

Akcja książki przenosi nas do roku 1946. Juliet jest młodą pisarką, poszukującą inspiracji do kolejnego dzieła. Nieoczekiwanie, wskutek splotu okoliczności, nawiązuje korespondencję z członkami istniejącego na wyspie Guernsey tytułowego Stowarzyszenia... Korespondując z członkami tego niecodziennego klubu książki, zbiera historie o życiu w czasie wojny, o radzeniu sobie z trudami codzienności, o tym, jak literatura pomogła przetrwać...

Jeśli jednak ten opis mógł zasugerować, że będzie to kolejna ckliwa opowieść o magicznej mocy literatury, która zmienia postawy ludzkie i świat, to spieszę donieść, że tak nie jest. Prawdę mówiąc, w samych spotkaniach literackich nie chodzi o książki jako takie, lecz o relacje, jakie stworzyły się pomiędzy poszczególnymi osobami, imitując w tych trudnych czasach rodzinę. O samej literaturze mówi się tu bowiem w sposób, najoględniej mówiąc, niesztampowy. Członkowie grupy to ludzie prości, raczej niewykształceni i ich interpretacja Wichrowych Wzgórz czy Wyznań Marka Aureliusza może zaskakiwać. Okazuje się też, że niewłaściwe wystąpienie na spotkaniu Stowarzyszenia może skutkować kłótniami małżeńskimi.

Książka jest wzruszająca, ostatecznie bowiem akcja dzieje się w czasie wojny, więc i trudnych momentów tu nie brakuje, choćby wtedy, gdy dowiadujemy się o wojennych losach Elizabeth, twórczyni Stowarzyszenia. Przewijają się tutaj również krótkie obrazki o tym, jak w czasie wojny traktowano zwierzęta, że nie każdy Niemiec jest zły, a tego dobrego nie można nazywać kolaborantem, o sposobach leczenia czy waśniach międzysąsiedzkich. To, co jest dla niej charakterystyczne, to niesamowity humor, najczęściej sytuacyjny. 

Najbardziej urokliwe zaś są te momenty, w których akcja powieści skupia się na Elizabeth - jedynej bohaterce, której nie poznajemy osobiście, lecz jej osoba przybliżona zostaje poprzez relacje przyjaciół, rzeczy pozostawione w domu, listy i książki. "Byłoby dla niej lepiej, gdyby nie miała tak wielkiego serca" - czytamy. To młoda dziewczyna, która przed wojną studiowała malarstwo, później pracowała jako pielęgniarka, straciła w czasie wojny rodzinę, później zaś zakochała w niemieckim oficerze. W czasie wojny zaś urodziła jego dziecko. "To wszystko bardzo trudne, nawet gdy się jest wśród dobrych, życzliwych ludzi. Wobec pewnych spraw człowiek zawsze pozostaje sam".

Najbardziej ujmujące jest ciepło i życzliwość przebijająca z kart książki. Nie bez znaczenia jest fakt, że to powieść epistolograficzna, autorka zaś zadała sobie dużo trudu, aby każdy list pisany był innym językiem, kreując autentyczne postaci. I mimo że trochę mi szkoda pewnego Marka, którego polubiłam, rozumiem wybory Juliet.

sobota, 4 sierpnia 2018

Książka, której nikt nie chciał wydać... Mariusz Zielke "Wyrok"

wyd. Czarna Owca
Spotkałam się z opinią, że jedynymi książkami w kategorii polskiego thrillera polityczno-prawniczego są powieści Remigiusza Mroza. Nic bardziej mylnego. Mariusz Zielke był wcześniej. Na dodateksą to powieści utrzymane na znacznie wyższym poziomie.

Wyrok przy okazji burzy moją teorię, że książki wydane w ramach self-publishingu nie grzeszą jakością. Pierwsza część czterotomowego, jak na razie, cyklu z Jakubem Zimnym w roli głównej wydana została w 2012 roku za prywatne pieniądze autora. Od początku była kontrowersyjna, odnaleźć w niej można bowiem nie tylko elementy autobiograficzne Zielkego, ale również echa prawdziwych wydarzeń. Sam autor wyznaje zresztą wprost: Książki nikt nie chciał wydać ze względu na tematykę, mimo pozytywnych recenzji wewnętrznych. Ale jak już sam wydałem od razu trafił się kupiec na cały nakład. (http://lubimyczytac.pl/ksiazka/152571/wyrok).

Fabuła tej części wrzuca nas w świat dziennikarstwa śledczego. Wspomniany wyżej Zimny trafia na ślad podejrzanych finansowych transakcji na koncie znanego maklera, Andreasa Holdnera. Okazuje się, że planowany na jeden artykuł tekst rozrasta się do poziomu finansowej afery, mogącej wprowadzić Zimnego do dziennikarskiej elity lub pogrążyć.

Książka wciąga od pierwszych stron, chociaż za jej minus rzeczywiście można uznać profesjonalizm. Zdziwieni? Wyrok nie jest powieścią, którą możemy czytać w pociągu czy przeżuwając kanapkę, chyba, że świat opisywany przez Zielkego jest dla kogoś codziennością. Ja musiałam skupić się na ilości wprowadzonych terminów branżowych, finansowych pojęć oraz wprowadzonych zasad funkcjonowania giełdy. Wszystko to zostało okraszone dziennikarską rzeczywistością walki o „jedynkę” i wyniki sprzedaży, kłótniami o czasownik w tytule newsa i granice naginania prawdy. Sama fabuła i siatka zależności pomiędzy postaciami również jest nieco zagmatwana. Dla niektórych może to być minus.

Dla mnie zdecydowanie nie. Na dodatek pojawiające się w sieci porównania do Larssona uważam za zupełnie trafione. Co prawda Zielke bawi się z nami w swego rodzaju grę, pisząc wprost: 

Wiele go [Jakuba Zimnego - dopisek mój] różniło od Mikaela Blomkvista, dziennikarza niezależnego pisma „Millenium”, ale zaczął odnosić nieodparte wrażenie, jakby czytał swoją historię. Także trafił na związany ze znanym przedsiębiorcą intrygujący temat, który skończył się dla niego kłopotami. Także wszedł potem w inną aferę, która okazała się po części sprawą o morderstwo i której wyjaśnienie mogło doprowadzić do wielkiego skandalu na rynku finansowym. Oczywiście książkowa, szwedzka rzeczywistość znacznie różniła się od polskiej.
Wyrok bardzo dobrze wpasowuje się w ów klimat. Wszystko pasuje i klei się w całość. Finanse, polityka, zbrodnia na księgowej, która wiedziała za dużo, dziennikarstwo, diagnoza naszego społeczeństwa, a wreszcie i portrety psychologiczne bohaterów, często stojących na rozdrożu.

W końcu muszę wybrać stronę szachownicy i kolor pionków.
Zielke intryguje, wciąga, choć z cała pewnością dla kogoś nieobeznanego w tematach finansowo-politycznych (jak ja) jest autorem wymagającym. Mimo to po zakończeniu lektury proszę o więcej...