Zastanawia mnie: jak to się robi? Jak się doprowadza do sytuacji, gdy grafomańska powieść wydana self-publishingiem ma na znanym portalu do oceniania książek (Lubimy Czytać) średnią notę: 7,87, z czego siedmiokrotnie uzyskała najwyższą możliwą liczbę punktów (10) i tylko raz najniższą (1). Teraz drugi raz ode mnie.
Nie ufałam okładce tej książki i gdybym posłuchała swoich
przeczuć, w ogóle po Dylematy Laury bym nie sięgnęła. Marta Matulewicz
twierdzi, że powieść powstała z tęsknoty za Bridget Jones. Podobieństw między
Laurą a Bridget jednak nie ma, poza tym, że Matulewicz na siłę stara się
uczynić z wykreowanej przez siebie postaci życiową pierdołę.
Czytelnik,
niestety, już od pierwszych stron dostrzega, że Laura jest kretynką.
Oczywiście, nie jesteśmy wtedy jeszcze pewni swojej diagnozy, przymykając oko
na zachowanie dziewczyny w hali lotniska. Przez pierwszą stronę z łaskawą
pobłażliwością uznałam, że może się tak zdarzyć, gdy szesnastoletni podlotek po
raz pierwszy korzysta z tego środka transportu. Tymczasem na siódmej stronie
ebooka czytam: W swoim dwudziestopięcioletnim życiu miałam dość mężczyzn,
którzy udawali, że mnie kochali, udawali, że są singlami (choć biały pasek na
serdecznym palcu mówił sam za siebie), lub udawali, że mają pieniędzy w
nadmiarze [...]. Ot, więc swoisty paradoks. Mamy dwudziestopięcioletnie
dziewczę, które próbuje nam wmówić, że doświadczeń życiowych ma na karku tyle
co czterdziestoletnia kobieta po dwóch rozwodach, a zachowuje się jakby przed
chwilą skończyła gimnazjum. Taki zabieg nie może skończyć się dobrze...
Autorka
zresztą musi bardzo nie lubić Laury, skoro każe jej robić wszystkie te rzeczy,
które każe robić. Dziewczyna podpala atrapę kominka w mieszkaniu wynajmowanym
przez swą londyńską przyjaciółkę, zatrzaskuje klucze w mieszkaniu, by uczynić
włam przez okno, deklaruje samodzielny remont, nie słuchając, iż wynajmująca
nie może dokonywać prac remontowych bez zgody agencji... W związku z pretensjami
przyjaciółki na temat wszystkich idiotycznych wyczynów, rodzi się zaskakujący
dialog, poświadczający deficyty umysłowe dziewczyny:
- [...] jeśli to dotrze do właścicieli tego domu bądź
agencji, mogą mi podwyższyć czynsz, a nawet wypowiedzieć umowę. [...] W tym
momencie nie chodzi już tylko o drzwi, chodzi o to, że pod ten dom przyjechała
policja, dodaj do tego wypadek w zeszłym tygodniu i mogę mieć przez to duże
nieprzyjemności.
- Rozumiem, jak tylko znajdę pracę, to się od razu
wyprowadzę, by zaoszczędzić ci dalszych problemów.
- Nie o to mi chodziło.
- Więc o co? Nic z tego nie rozumiem.
- Chcę, żebyś była ostrożniejsza!
- Czy myślisz, że ja to wszystko planuję?
- Nieważne. Nie rozumiesz albo nie chcesz zrozumieć.
- Skoro nieważne, to po co o tym rozmawiamy?
... i w ten uroczy sposób Laura przechodzi do rozmowy na
temat życia erotycznego przyjaiółki.
Przez
większość książki mam wrażenie, że Laura do Londynu przyjechała z kraju
trzeciego świata, a nie z Polski. [...] duża liczba sklepów, duże kasy,
mnóstwo maszyn biletowych, restauracje, małe pubu, a nad tym wszystkim ogromna
tablica, na której widać było godzinę odjazdu pociągu, numer peronu oraz mijane
stacje”. Pewnie. W Polsce na tablicach odjazdów nie ma podanych godzin... „Od
razu zauważyłam butiki z ciuchami, butami, okularami, drogerię, perfumerię,
sklep z rzeczami za jednego funta, piekarnię z grecką flagą na szybie, a do
tego dentystę, psychiatrę, pralnię.... Pewnie, w Polsce nie ma ani jednej z
tych rzeczy... Mam silne wrażenie, że wspomniany psychiatra akurat naszej
bohaterce by się przydał. Niestety, w książce nie ma takiego wątku.
Jest aż
zanadto szczegółowych instrukcji, które podpowiedzą wam jak żyć, gdybyście
przypadkiem wyjechali do Londynu. Zosia, koleżanka naszej Laury, tłumaczy jej
szczegółowo, jak działa londyńskie metro oraz elektroniczne bilety, jak należy
pisać CV, a także opisuje, że gdy idzie się do restauracji chińskiej w
Londynie, wystrój utrzymany jest w chińskim stylu. Biblioteka w Londynie zaś
wygląda całkiem jak biblioteka w Szczecinie... Fascynujące. Dowiedzieć się
też możemy, iż oferty pracy znajdują się często w internecie, a praca w sklepie
odzieżowym jest trudna. Serio, wybaczyłabym wszystkie te kiksy, gdyby główna
bohaterka była młodsza, przynajmniej o jakieś dziesięć lat.
Z drugiej
strony nie ona jedna nie grzeszy inteligencją. Ana, dziewczyna pracująca w
siłowni, w której chce pracować Laura, proponuje, że przejrzy CV dziewczyny.
Czyta je dokładnie, mówi, że jest napisane poprawnie, po czym pyta Laurę, czy
napisała w CV swój numer telefonu... Jeśli je przeczytała przed sekundą,
powinna ten numer telefonu widzieć, do klina jasnego!
Zaczynam
się zastanawiać, czy wstawienie takich elementów miało na celu rozbudowanie
książki czy stanowiło efekt braku pomysłu na wypełnienie luk pomiędzy
idiotycznymi wybrykami dziewczyny? Wszak te popisy stanowią tu jedyny element
akcji, oprócz scen, w których Zosia przyprowadza do mieszkania nowego chłopaka.
Chłopców zaś będzie kilku i wszyscy będą atrakcyjni: strażak Scott, chirurg
Paweł i hiszpański krewny sąsiadki, Migiel [sic!].
Reasumując,
jeśli książka powstała z tęsknoty za Bridget Jones, to lepiej niech tęsknota
została zaspokojona oryginałem i nie płodziła więcej takich wątpliwej jakości
dzieł. Koło Bridget Dylematy Laury ani nie stały, ani nawet nie leżały. Humor
na siłę, nieśmieszny, koślawy język i bohaterowie, którzy mają problemy z
myśleniem. Z mojej strony ogromne „nie”.