źródło: Wydawnictwo Otwarte |
Zabierałam się do tej książki z pewnym "przedrozumieniem", jakby powiedział Husserl. Po przygodach z Prokuratorami (tutaj), Dziewczynami na miesiąc (tutaj i tutaj) i wszelkiego typu greyowatymi powieścidłami spodziewałam się czegoś podobnego, tylko okraszonego kryminałem zestawionym z tajemniczym domostwem. Zadam teraz kłam pogłoskom, że przeważnie czepiam się szczegółów i powiem, że tak źle jak w przytoczonych wyżej tytułach nie jest. Nie oznacza to jednakowoż, że jest dobrze.
Fabuła toczy się dwutorowo.
Naprzemiennie czytamy relację Emmy oraz Jane - dwóch kobiet, które kolejno
wprowadzają się do tajemniczego domu przy Folgate Street 1. Pierwsza z nich
wraz z partnerem poszukuje nowego lokum, ponieważ dotychczasowe
miejsce budzi jej lęk wskutek bestialskiego włamania i gwałtu. Druga lokatorka przeżyła traumę po narodzinach
martwego dziecka. Obie łączy budżetowy problem ze znalezieniem odpowiedniego
lokum, wskutek czego postanawiają skorzystać z niesamowitej okazji.
Dom przy Folgate Street
tajemniczy jest nie w takim sensie, w jakim rozumiemy motyw dzięki
nawiedzonym dworkom i wszelkiego rodzaju mieszkaniom z zamurowanymi w ścianach truposzami (choć ten ostatni pomysł zostanie tu zaadoptowany w pewien sposób). Willa jest
przede wszystkim nowoczesna, zautomatyzowana i „inteligentna”. Stanowi część
projektu opracowanego przez genialnego architekta Edwarda (nie Cullena ;), pragnącego wymyślić taki system zarządzania domostwem, który sam
będzie ustalał najlepsze dla lokatora preferencje.
W przypadku żadnej z dziewczyn nie wystarczy jednak po prostu podjąć decyzji o wprowadzce. Przejść muszą jeszcze specjalny casting,
polegający na wypełnieniu formularzy z pytaniami z zakresu moralności, a także
spotkać się osobiście z biznesmenem. Zamieszkanie w rzeczonej posiadłości wiąże
się też z zaakceptowaniem regulaminu, zakładającego utrzymanie pedantycznego
wręcz porządku, powstrzymania się od samodzielnych przeróbek, sprowadzania
zwierząt i dzieci... Ów kontrakt ma daleko idące konsekwencje, ze
śmiercią włącznie. Jak daleko posunie się właściciel? I na ile dom może przejąć
kontrolę nad swoim mieszkańcem?
Zacznę od tego, że średnio przekonuje
mnie przedstawiona wizja technologicznego uwarunkowania domostwa. Po wprowadzeniu lokator
ma obowiązek zainstalowania na swoim komputerze i telefonie specjalnego oprogramowanie, które
sprawia, że sprzęty zaczynają nagle działać inaczej i żyć własnym życiem.
[...] zamiast Google’a czy Safari wita mnie pusta strona, na której widnieje słowo „Gospodarz”. Są tam tylko trzy zakładki: „Dom”, „Szukaj” i „Chmura”. „Dom” pokazuje bieżące ustawienia Folgate Street 1, czyli oświetlenie, ogrzewanie i tak dalej. Do wyboru mam cztery różne typy oświetlenia: wydajne, relaksacyjne, do zabawy, do pracy. „Szukaj” odsyła mnie do internetu. W „Chmurze” przechowuję swoje pliki i kopie zapasowe.Co dzień Gospodarz podpowiada mi, w co mam się ubrać, biorąc pod uwagę panującą na zewnątrz pogodę, przypomina o zaplanowanych spotkaniach oraz o tym, które ubrania znajdują się w praniu. Jeśli chcę coś zjeść, Gospodarz wie, co mam w lodówce, co mogę z tego ugotować i ile taki posiłek zawiera kalorii. Tymczasem funkcja „Szukaj” blokuje wszystkie reklamy, pop-upy reklamujące metody na płaski brzuch, niepokojące wiadomości ze świata, rozmaite zestawienia top ten, plotki o celebrytach, spam i ciasteczka. W przeglądarce nie ma zakładki z ulubionymi ani historii, ani zapisanych plików. Za każdym razem, gdy ją zamykam, wszystko zostaje wymazane do czysta.
Działanie tej technologii dla mnie, prostego żuczka, jest
jednak mało logiczne. Najpierw dowiadujemy się, że „gdy Google wyrzuca tysiące,
a nawet miliony wyników, Gospodarz wyświetla jeden najlepiej pasujący i nic
więcej”, a dwie strony dalej czytamy, iż do jednego artykułu otrzymujemy
pięćset tych samych linków. Nie rozumiem do końca zasady działania tegoż.
Sama postać Edwarda Monkforda przywodzi
mi na myśl - sądząc z wielu recenzji, nie tylko mi - Christiana Greya. Edward
jest zabójczo przystojny, sprawiając przy tym wrażenie władczego i agresywnego. Jednym
krótkim zdaniem wyzwala Emmę od natrętnego i średnio potrzebnego w jej życiu
narzeczonego. Architektura oraz pedantyzm stanowi jego prawdziwą obsesję. Jest
też bardzo bezpośredni. Opowiadając Jane o swojej przyszłości, jednym tchem
zadaje pytanie, czy pójdą ze sobą do łóżka.
Ludzie relacje, podobnie jak całe ludzkie życie, zwykle obrastają mnóstwem niepotrzebnych rzeczy. Kartki walentynkowe, romantyczne gesty, ważne rocznice, drobne czułostki... To wszystko składa się na nudę i inercję zwykłych, konwencjonalnych związków, wyznacza ich bieg, zanim jeszcze tak naprawdę się rozpoczną. A może od razu odpuścilibyśmy to sobie? [...] Uważam, że to ożywcze, kiedy dwoje ludzi spotyka się ze sobą bez żadnych planów wybiegających poza tu i teraz.
Grey jak w mordę strzelił! Oczywiście, jak w klasycznym
Grey’u, to, co dla Edwarda oczywiste, dla jego kochanek niekoniecznie takie
będzie. Sam mężczyzna, angażując się w relacje ze swoimi lokatorkami, zacznie
wpływać na ich styl życia:
Mogłabyś nieco więcej ćwiczyć. Kilka sesji w tygodniu powinno wystarczyć. Odkąd tu zamieszkałaś, odrobinę schudłaś, ale mogłabyś jeszcze zrzucić parę kilogramów [...]. Prawie w ogóle nie pijesz alkoholu, to dobrze. Temperatura ciała, oddychanie i praca nerek są w porządku.
Poza wtrącaniem się we wszystko
i obsesją na punkcie nowych technologii, sprzątania i Japonii, Edward również
świetnie gotuje. Przyprawy układa alfabetycznie i według kraju pochodzenia, a w
rybnym wpada w szał i robi awanturę, gdy zamiast morszczuka proponują mu
kilkukrotnie droższą żabnicę (w cenie morszczuka). Żywi się zresztą przede
wszystkim rybami, zjadając je w dziwnych postaciach: na wpół żywe, w formie
embrionów i innych obrzydliwych wersjach.
- Nazywa się shirako. [...] To rybie genitalia wypełnione nasieniem. [...]- Super, ale chyba wolę ludzkie.
Pomijając fakt, że shirako to
nie rybie genitalia wypełnione nasieniem, ale po prostu mlecz ryby, zdaniem
niektórych w smaku przypominający śmietanę, nie rozumiem, co towarzyszka Edwarda ma na myśli. Woli jeść ludzkie genitalia? Tak zabrzmiało to zdanie w każdym razie. Osz, biedny Edward, tego się chyba nie spodziewał.
Takich kulinarnych kiksów jest
zresztą więcej. Osoba, która trochę bardziej interesuje się tematem, wychwyci te niuanse bez kłopotu. Autor chciał zapewne zaprezentować, jak wytrawnym smakoszem i znawcą
sztuki kulinarnej jest Edward, tymczasem popełnia błędy, próbując przekonać
nas, że pieprz Tellicherry jest lepszą alternatywą dla pieprzu z Kampot w
Kambodży. Wyjaśnię niewtajemniczonym: ten pierwszy absolutnie nie jest lepszą wersją kambodżańskiego.
Tellicherry jest pieprzem czarnym (a właściwie ciemnobrązowym), zaliczanym do
produktów późnego zbioru, Kampot zaś słynie z pieprzu białego, absolutnie nie bardziej
aromatycznego niż Tellicherry. Podobnie jest z przedstawioną w książce
fenomenalną rzekomo toskańską oliwą „lacrima”.
Takie błędy rzeczowe drażnią
mnie w tej książce. Wychodzę z założenia, że jeśli pisarz postanawia w jakiejś
książce bazować na konkretnych motywach i zagadnieniach, wypada najpierw
uczynić sensowny research, aby później nie wypisywać w książce bzdur. Prowadzi to do tego, iż
architekt opowiada głupoty, że świątynie gotyckie były ciężkie, ciemne,
ponure, budowane w taki sam sposób, odkąd Anglia stała się katolicka (komuś
się chyba gotyk ze stylem romańskim pomylił i to dokumentnie).
Bardzo przeszkadzało mi również
niedopracowanie książki pod względem wspominanego wcześniej aspektu moralnego.
Każda partia książki poprzedzona jest pytaniem z ankiety ewaluacyjnej, którą
lokatorka po wprowadzeniu musi wypełnić, by móc cieszyć się pełną funkcjonalność domu.
Zagadnienia przedstawione w formularzu są z kategorii tzw. dylematów moralnych,
choć tendencyjnych. Lokatorki muszą więc określić: kogo uratowałyby, gdyby
miały do wyboru bezcenną rzeźbę Michała Anioła lub głodne, bezdomne dziecko,
czy doniosłyby na policję, gdyby wiedziały, że bliska ich sercu osoba potrąciła śmiertelnie
człowieka, prowadząc auto po pijanemu etc. Nawet gdyby zignorować prostotę i
sztampowość pytań, zamysł mógłby być ciekawy, gdyby owe moralne rozterki
przełożyły się w książce na cokolwiek. Tymczasem nic z nich nie wynika: ani dla
fabuły, ani dla bohaterów. Ich obecność w powieści jest kompletnie bezsensu.
Dlaczego więc uważam, mimo
wszystko, że Lokatorka jest lepsza niż gnioty typu Prokurator? Ano choćby
dlatego, że autor jednak nieco mocniej rozbudował portrety bohaterów. Nie jest
tak jak w dziełach przeze mnie piętnowanych, że postać jest płaska, jednolita
od początku do końca, a nawet, gdy przechodzi jakąś przemianę, jest ona
surrealistyczna i nieuzasadniona fabułą. U Delaney’a postaci rzeczywiście są
nieco bardziej skomplikowane. Kolejne rozdziały coś do tych portretów dodają,
zmieniają nasz punkt widzenia i odkrywają kolejne karty. Ani Emma, ani Jane nie
są papierowymi kobietkami tudzież kretynkami pokroju Any z Grey’a czy Mii z Dziewczyny na miesiąc. Owszem, normalne one nie są, jednak ich charakter
wyróżnia jednak większa złożoność.
Z drugiej strony mam wrażenie,
że jako Emma i Jane jako dwie osoby są zbyt mało zróżnicowane. Oczywiście,
wizualnie one miały być podobnie (z przyczyn wynikających z fabuły), jednak
bardzo podobne jest ich zachowanie i myśli. Edward „urabia je” również w
identyczny sposób. Powtarzalność schematu mogłaby być bardzo ciekawym
zabiegiem, gdyby nie to, że Delaney zwyczajnie przesadził i doprowadził do
tego, że czytelnik momentami gubi się w tym, o której z dziewczyn aktualnie
czyta. Wiem, że nie jest to wyłącznie moje wrażenie, gdyż przestudiowałam kilka
internetowych opinii o książce.
W obronę wezmę także sceny seksu. Jak wspomniałam już na początku: jest ich sporo. Nawet jeżeli jest ich trochę za dużo, jak nigdy uważam, że wynikają one z psychiki bohatera, coś o nim mówią i są umotywowane fabularnie.
Napięcia w książce jest jak na
lekarstwo. Narrator rzuca nam emocje niczym ochłapy, stopniowo. Mimo to
czytanie szło względnie wprawnie, może dlatego, że nad fabułą nie trzeba się
szczególnie mocno koncentrować.
Reasumując: średniej jakości
czytadło. Ani to thriller, ani psychologiczny. Ani też romansidło. Ani Grey. Lokatorka na pewno jest lepszą powieścią od wspomnianych przeze mnie na
początku wątpliwej jakości bestsellerów, z drugiej strony jednak fajerwerków i emocji się
nie spodziewajcie. Ot, taki czasoumilacz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz