Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 12 października 2017

"Grzechot kości", czyli zapowiedź wydawnicza a rzeczywistość

wydawnictwo: Amber
Po wczorajszym "udawanym" horrorze Petera Jamesa przedstawiam Wam Grzechot kości Fiony Cummins. W poprzednim wpisie skarżyłam się na to, jak bardzo zmyliła mnie informacja, że Dom na wzgórzu został uznany za horror roku. Dla mnie to nawet horror nie był... (Jeśli interesuje Cię recenzja, dostępna jest tutaj). Podobny problem mam, niestety, z Grzechotem kości Fiony Cummins.

Z okładki dowiaduję się, że niejaki Simon Beckett (którego lubię, choć bez pasji) uznał książkę za mrożącą krew w żyłach, a portale literackie przekonują mnie, że to jeden z najgorętszych tytułów targów książki we Frankfurcie 2015! Pomijając oczywistość, że obie strony nie mogą mieć racji, powiem tylko, że mnie ani nie zmroziło ani nie zagrzało...

Pamiętacie historię Kolekcjonera Kości? Grzechot kości Fiony Cummins próbuje raz jeszcze przemielić ten motyw w nieco innej jednak formie.

Oto mamy historię zaginięcia dziecka. Takie rzeczy, niestety, zdarzają się często i w całej opowieści nie byłoby może nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że dziewczynka miała wadę genetyczną, polegającą na uformowaniu dłoni w tzw. „szczypce kraba”. Równolegle opowiedzianą mamy historię chłopca cierpiącego na Fibrodysplasia Ossificans Progressiva, czyli postępujące kostniejące zapalenie mięśni. Ten chłopiec również w dalszej części książki zostanie porwany. Czytelnik już na początku domyśla się, że sprawy są powiązane, jednak śledczy zaangażowani w sprawę zorientują się w temacie dużo później.

Oba porwania mamy wplecione w historię obu rodzin. W skład jednej wchodzi mocno podejrzany ojciec, zdradzający swoją żonę i matka, która średnio interesuje się dziećmi, ma jednak skłonności do popadania w przesadną panikę. Drugi przypadek zaś to ludzie maksymalnie skoncentrowani na dziecku, dręczeni jednak małżeńskimi problemami. Porwanych dzieci zatem nie łączy nic, prócz deformacji ciała...

Do tego koktajlu dorzucić należy jeszcze policjantkę, prowadzącą sprawę. Ona również obarczona jest traumą, trudnymi przejściami, wewnętrznymi konfliktami.

Na pewno plusem tej książki jest dbałość o psychologię postaci. Są one dopracowane, wiarygodne, w ich problemy i przeżycia jesteśmy w stanie uwierzyć. Mnie osobiście trochę męczy, że każdy z bohaterów zmaga się z wewnętrznymi demonami, ale zapewne taki miał być klimat książki. Dobrze pomyślana jest też sama zbrodnia, choć nie jestem przekonana co do motywacji mordercy. Pozytywnie ocenić wypada też zachowanie i dochodzenie do prawdy w wykonaniu śledczej. Na minus zaliczyłabym jednak fakt, że książka Fiony Cummins nie ma w sobie nic odkrywczego. "Kolekcjoner kości" już był, policjant nie radzący sobie z własnymi demonami także, porwania dzieci to motyw dobrze znany literaturze kryminalnej...


Lektura raczej dla miłośników mocniejszych kryminałów, a przy tym -  trochę paradoksalnie - nie zapadająca w pamięci na długo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz