wyd. Prószyński i S-ka |
Oto druga
książka z cyklu, którego bohaterką jest Sanela Beara, a przy okazji trzecia
książka Elisabeth Herrmann, którą wzięłam na tapet. Moim zdaniem: najlepsza, chociaż wiem, że jestem w mniejszości.
Cała historia rozpoczyna się od odnalezienia w lesie szczątków dziecka. Okazuje się, że należą do
chłopca, który zaginął cztery lata temu, a fakt nieodnalezienia go stał się
prywatną zmorą komisarza Lutza Geheringa. Denat był synem
chorwackich uchodźców, w konsekwencji czego w sprawę włączona zostaje również Sanela. W prowadzonym postępowaniu nic nie jest oczywiste i jednoznaczne, szczególnie, gdy śledczy
otrzymują kilka różnych wersji wydarzeń prowadzących do powstania obrażeń
widocznych na zwłokach, a rodzice dziecka obwiniają siebie nawzajem.
Cztery lata temu, dziesiątego października, rodzice chłopca zgłosili zaginięcie syna, który nie wrócił na noc do domu. Darko Tudor przebywał wtedy na Łużycach, niecałą godzinę jazdy samochodem od Berlina. Brał tam udział w pewnym projekcie badawczym, związanym z powrotem wilków do Saksonii i Brandenburgii. Tamtego dnia wędrował po lasach, żeby skontrolować tak zwane fotopułapki. Potem wrócił do stacji badawczej, żeby nanieść na mapę sygnały wysłane przez nadajniki GPS umieszczone na niektórych zwierzętach i został tam na noc. Między małżonkami ciągle dochodziło do kłótni. Nie potrafili uzgodnić, które z nich zaopiekuje się synem. Darko zeznał do protokołu, że wielokrotnie informował żonę, iż w tamten weekend zamierza zostać na Łużycach. [...] Z kolei Lida Tudor zeznała, że nic nie wiedziała o planach męża. Była przekonana, że Darko odbierze syna w piątkowe popołudnie i zabierze z sobą na Łużyce, dlatego zbyt późno się zorientowała, że coś jest nie w porządku.
Zdaję sobie sprawę, że ostatnie
napisane przeze mnie zdanie można dopasować do większości wydawniczych recenzji, w tym przypadku jednak tak naprawdę jest. Dodatkowo
Herrmann udowadnia nam, że nie jest autorką pracującą według jednego schematu
(pisałam o tym a propos twórczości Sebastiana Fitzka). W Opiekunce do dzieci
mieliśmy zamierzchłą przeszłość wojenną, w Wiosce morderców cofaliśmy się o
kilkanaście lat, tutaj z kolei analizujemy sprawę całkiem świeżą - tym przez to
trudniejszą. Wszystkie osoby zaangażowane w poprzednie śledztwo żyją, choć
sytuacja pozmieniała się poważnie. Sprawę analizuje ten sam śledczy, który
próbuje naprawić swoje błędy. Świeże spojrzenie dostarcza Sanela.
Od Wioski morderców tę powieść
odróżnia sposób prowadzenia opowieści. Nadal mamy do czynienia z dwutorowo
prowadzonym dochodzeniem, a obydwa punkty widzenia wpływają na siebie.
Doskonale ten zabieg znam z wcześniejszych powieści autorki i rozumiem jego
sens. Wielkie podziękowania za to, że w tej części w mniejszym stopniu
atakowani jesteśmy prywatnym życiem bohaterów. Wiele razy pisałam w
kryminałach, że tego nie lubię i, na szczęście, Herrmann serwuje nam wyłącznie
strawne dawki tych opowieści, istotne dla zrozumienia bohaterów i ich decyzji.
Niestety, dostrzegam pewną
niekonsekwencję w portretach psychologicznych głównych postaci, jeśli porównać
je z cechami przedstawionymi w Wiosce morderców. Sądzę jednak, że nie są to
różnice, których nie można przy odrobinie dobrej woli uzasadnić przemianami naturalnie zachodzącymi w
każdym z nas. Jednym zdaniem mówiąc: nie są to różnice straszne, nielogiczne i
niemożliwe do przeprowadzenia w życiu realnym.
Po przeczytaniu trzech książek
Elisabeth Herrmann mogę stwierdzić, że lubię twórczość tej autorki i z całą
pewnością będę do niej sięgała, jeśli tylko pojawią się kolejne pozycje na
polskim rynku wydawniczym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz