wydawnictwo: Smak słowa |
Mam
świadomość, że Gdy mrok zapada... jest chronologicznie jedenastą częścią
cyklu. Doczytawszy jednak, że w rzeczywistości stanowi prequel do wydarzeń
opisanych w pierwszym i każdym kolejnym tomie, chciałam podejść do przygód
Williama Wistinga „po bożemu” i zaczęłam właśnie od omawianego tytułu. To był
bardzo zły wybór.
Jedną
recenzję napisałam bezpośrednio po lekturze. Szczęśliwie przed jej publikacją, zaczęłam
czytać jednak inne tomy cyklu - od pierwszego począwszy - i to pozwoliło mi
zmienić nieco opinię. Nadal uważam, że Gdy mrok zapada... jest lekturą co
najmniej rozczarowującą.
Tylko przez chwilę poznajemy tu
Williama Wistinga współcześnie. Zaraz później, za sprawą przekazanego mu listu,
przenosimy się w przeszłość, by rozwiązać śledztwo sprzed lat. Śledztwo
związane jest ze starym, porzuconym w jednej z wolnostojących stodół
samochodem. Pojawiają się też ślady po kulach, szkielet i kwestia zaginionych
pieniędzy.
Książka jest słabiutka. Nie
rozumiem pochwalnych recenzji, głoszących, że dziełko to pozwoliło zrozumieć
psychikę bohatera w kolejnych częściach. Liczyłam, że zapoznanie się z postacią
przedstawioną w kolejnych częściach pozwoli mi znaleźć jakieś odniesienie i tę
recenzję zmodyfikować. Jednak nie. Nie potrafię znaleźć jakichkolwiek ustępów,
które zawierałyby pogłębione informacje na temat psychiki bohatera. Jest
przemęczonym ojcem bliźniąt. Zgoda. Tylko, że nie jest to chyba jakiś milowy
etap w życiorysie...
Ani bohater zapadający w pamięć,
ani śledztwo wciągające. Jedyny plus taki, że książka cienka. Z dalszymi
refleksjami powrócę przy kolejnej książce tego cyklu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz