Łączna liczba wyświetleń

sobota, 3 marca 2018

"Fortitude" - będzie zimowo i będzie creepy...


Nie słyszałam o serialu Fortitude wcześniej. Po raz pierwszy zetknęłam się z nim, czytając Nieodnalezioną Mroza. Maltretowana żona ogląda go tam wspólnie z mężem-oprawcą. Prawdopodobnie jej nie poprawiło to nastroju, a jego nie skłoniło do spokojniejszego zachowania, ja zaś zrozumiałam stan umysłu Remigiusza podczas pisania najnowszej książki (choć, pisząc te słowa, nie wiem, czy nie wyszło już coś nowszego).

Fortitude to dwie serie. Obie lokowane jako dramat/kryminał. W przypadku pierwszej transzy - pełna zgoda. To 12 odcinków utrzymanych w klimacie fikcyjnego miasteczka w okolicach koła podbiegunowego. Mieszkańcy walczą tutaj o przetrwanie. Pani gubernator marzy, by uniezależnić tereny od Oslo i, broniąc koncepcji Fortitude jako stacji meteorologicznej, forsuje ideę lodowego hotelu. 

Jak dowiadujemy się już w odcinku pilotażowym, z ust jednej z bohaterek, miejsce generalnie jest specyficzne. Chcąc tu przyjechać, musisz mieć pracę i pomysł na siebie, aby mieć pieniądze. Jeśli nie masz pieniędzy, nie ma tu dla ciebie miejsca. W Fortitude jest także szeryf, którego nie sposób nazwać dobrym lub złym szeryfem. Skoro bowiem wszyscy mają pieniądze, nie ma tu zbrodni, szeryf więc nie ma zajęcia. Niebawem jednak ma się to zmienić. Śmierć geologa zaatakowanego przez niedźwiedzia stanie się początkiem dziwnych zdarzeń, o jakich Fortitude wcześniej nie słyszało.

Pierwsza seria utrzymana jest w klimacie bardzo mrocznym, bardzo zagadkowym, ale zagadkowym w sposób dający się logicznie wytłumaczyć w finałowym odcinku. Praca naukowców z ośrodka badawczego podległego Oslo jest tu nieoceniona. Oprócz samej zagadki, w pierwszej serii Fortitude znajdziemy całą galerię postaci, które intrygują i zachwycają dopracowaną psychologią. Mnie szczególnie przypadł do gustu Richard Dormer jako szeryf Dan Anderssen - niejednoznaczny, obarczony przeszłością, noszący wewnątrz swojego demona. Na uwagę zasługuje również Sofie Gråbø jako nieustępliwa i również niemożliwa do prostej oceny Gubernator Hildur Odegard. Postać ta zastanawia, szczególnie jednak w drugiej serii, gdy wysunie się na pierwszy plan i gdy twórcy podkreślać zaczną jej relację z mężem (Erica gra Björn Hlynur Haraldsson). Pierwsza seria to także mnóstwo wzajemnych zależności pomiędzy poszczególnym mieszkańcami. Gdy twórcy zaczną je nam doświetlać, dostrzeżemy, że wcale nie są tak oczywiste i sielankowe jak mogłoby się wydawać. Wszystkiemu towarzyszy, oczywiście, mrok koła podbiegunowego, podkreślający ogólny klimat miejsca.

Niestety, gdy siłą rozpędu zaczęłam oglądać drugą serię Fortitude, zdziwiłam się mocno. Nie chciałabym spoilerować, natomiast powiem wyłącznie tyle, że poza bohaterami i poza przeciągniętym wątkiem prehistorycznych os, druga odsłona znacznie odbiega od wcześniejszej. Twórcy odeszli do kryminalno-thrillerowego mrocznego klimatu na rzecz horroru? opowieści grozy? Momentami nawet groteski i mam tu na myśli głównie - tak przeze mnie ukochanego za serię pierwszą - Richarda Dormera. Skomplikowanie tej postaci na gruncie psychologicznym odeszło w niepamięć, ponieważ postanowiono narzucić mu cechy paranormalne. Czy ten wizerunek się broni? Chyba nie, ponieważ bardziej mnie bawił niż przerażał, a - jak sądzę - nie o to chodziło. Ciekawą pozostaje postać Hildur Odegard - nawet ciekawszą niż w serii pierwszej. Prawdopodobnie dlatego, że wysunięto ją na pierwszy plan, dano wątek dramatyczny, dorzucono konflikt z mężem... Tak, wątek Hildur zdecydowanie jest najlepszym punktem serii drugiej. Broni się jeszcze Vincent Rattrey grany przez Luke'a Treadaway'a, oraz ciekawa postać, także wrzucona w pewnego rodzaju dylemat, kreowana przez Dennisa Quaida.

Pozostali bohaterowie próbują sobie radzić z tym, co przeżyli. Jest to tym trudniejsze, że nie wszystko wrzucić można do worka z napisem "było-minęło". W tym kontekście problematyczne okazują się odnalezione bezgłowe zwłoki. My - widzowie - domyślamy się, w czym rzecz. Oni - Eric Odegard i spółka - jeszcze nie. Nie zabraknie tu sporów i wzajemnych powiązań pomiędzy członkami lokalnej społeczności, choć są mniej istotne niż w serii pierwszej. Mnie to nie odpowiada.

W porównaniu z serią pierwszą, w drugiej odnajdziemy też znacznie więcej obrzydliwości. Dosłownie: obrzydliwości. Wypruwanych flaków, krwi, różnorakich wydzielin. O ile w pierwszej serii klimat mroczności trzymany był ogólną atmosferą, niedomówieniami i ciemnicą, o tyle teraz twórcy poszli na łatwiznę i postanowili zaszokować brutalnością. Mnie to nie pasuje, chociaż rozumiem, że ma to fabularnie sens. O ile bowiem pierwszą część thrillerem nazwać można, o tyle druga to już bardziej horror

Wtręt kobiecy: seria druga ma jednak pewien interesujący aspekt, który nazywa się Emil Hoştină. Tenże zauroczył mnie po raz pierwszy jako śmierciożerca w Harrym Potterze i czuję, że muszę bliżej zainteresować się jego filmografią, bo Filmweb podaje, że jest wcale taka niemała.

Reasumując, mogę polecić pierwszą serię - zwłaszcza miłośnikom mroku i tajemnicy. Drugą serię oglądałam już raczej siłą rozpędu, cierpiąc nad karykaturalnym "shorroryzowaniem" postaci kreowanej przez Richarda Dormera i przerzucając swoją sympatię na rolę Luke'a Treadaway'a. Myślę, że niewiele straciłabym, gdybym poprzestała jednak na 12 odcinkach pierwszej odsłony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz