wyd. Czwarta Strona |
Powiedzieć o Czarnej Madonnie Mroza, że jest dziwna, to jak nic nie
powiedzieć. Początek zapowiadał się, mimo mojej wstępnej niechęci, nawet
nieźle. Jednak wrażenie to przeminęło po jakichś trzech stronach...
Czego
tu nie ma! Mamy byłego księdza, egzorcyzmy, Japonię, Jasną Górę, duchy,
szeptuchę, judaizm, Czarną Madonnę, antychrysta, plucie czarną wydzieliną, a
wszystko to zalane konkretnymi dawkami earl grey’a marki Lipton.
Filip
jest byłym księdzem, a przy okazji człowiekiem, którego narzeczona wsiadła na pokład Boeinga
747 do Tel Awiwu. Samolot
znika z radarów i nikt nie potrafi wyjaśnić, co się wydarzyło. Potem znika inny
samolot, a Filip wyszukuje w Googlach informację, że kiedyś taki sam przepadł w
Japonii. Później przypomina sobie różne rzeczy, pluje czarną śmierdzącą
wydzieliną, jeździ po cmentarzach z siostrą narzeczonej. Spotka też Jezusa albo
Antychrysta i szeptuchę. Dowiedziałam się też, że stacja NSI. znana z Mrozowych
opowieści o Chyłce i Forście, to jednak nie TVN24 (tak zawsze myślałam), gdyż w „Czarnej Madonnie” pojawia
się równolegle. Kolejna ciekawa informacja to ta, że trzy punkty na mapie
tworzą trójkąt, a earl grey doskonale łączy się z alkoholem w drinkach. Historia
Filipa uczy nas również, że gimnazjalne zajęcia z wyszukiwania informacji w
internecie są bardzo przydatne, bo można wyjaśnić dzięki przeglądarkom
internetowym to, czego naukowcy wyjaśnić nie potrafią.
Wracając
na serio do treści książki: mam wrażenie, że Remigiusz Mróz zawarł w swojej
książce tyle różnorodnych wątków, że z niektórymi nie potrafił sobie później
poradzić. Część rozpoczętych kwestii nie została doprowadzona do końca, jak
choćby informacja o japońskich rytuałach czy afrykańskich próbach odtworzenia
portretu Czarnej Madonny. Końcówka Czarnej Madonny udowadnia zaś ostatecznie,
jak bardzo Mrozowi zabrakło pomysłu na tę lekturę.
Ogromny
minus za sposób narracji. Wszystkie wątki, niezależnie od tego, czy zostały
przez autora wykorzystane w dalszej części powieści, czy porzucone bardzo
rychło, są wprowadzone w tok akcji bardzo sztucznie. Główny bohater albo
przeszukuje internet i odczytuje to, do czego udało mu się dogrzebać, albo po
prostu recytuje to, co na dany temat wie i umie. Sama postać Filipa zaś jest
płaska, niedopracowana i kompletnie nie można się z nią utożsamić.
Powiedzmy
sobie również szczerze: z całą pewnością nie jest to horror. Momenty, które
teoretycznie powinny być eskalacją napięcia, raczej bawią lub wprowadzają w
zażenowanie: „modlił się, aż się spocił”. Uznałabym, że to całkiem udana
parodia horroru, gdyby nie zupełnie poważne posłowie autora.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz