wyd. Novae Res |
Do książek Magdaleny Knedler miałam już kilka podejść i
jakoś nigdy nie dobrnęłam do końca. Po Nie całkiem białe Boże Narodzenie
sięgnęłam przy okazji lektury książek bożonarodzeniowych, później zaś
porzuciłam je niecnie wskutek wyjazdu świąteczno-noworocznego.
Jest to powieść, która ma być swego rodzaju nawiązaniem do klasycznego brytyjskiego kryminału.
Skąd to wiemy? Po pierwsze, mamy tutaj zestawienie: pensjonat plus Boże
Narodzenie plus morderstwo. Po drugie, sama autorka w posłowiu stwierdziła, że
zależało jej na zabawie formą. Po trzecie wreszcie, bohaterowie Knedler tak
naprawdę nie są postaciami literackimi w pełnym znaczeniu tego słowa, lecz
raczej archetypami tych postaci i wzorcami. Nie wiem, czy tak miało być, ale tak jest.
Osoby,
które pojawiają się na kartach powieści, nie mają w sobie nic oryginalnego.
Jeśli mamy młodego karierowicza, który pracuje w korporacji, to będzie on nosił
rurki i rozmawiał przez iPhona. Jego żona - również nastawiona na karierę - nie
będzie mu wierna. Już na początku naszej przygody z bohaterami możemy się
spodziewać, że pyszałkowatość i wymuskanie mężczyzny będzie maską, która w
pewnym momencie opadnie. Jeśli Knedler wprowadzi nam postać niespełnionej
aktorki teatralnej, którą życie w
Londynie i małżeństwo z producentem filmowym zawiodły, postawić można dolary przeciw
orzechom, że będzie wyniosła i elegancka. Coś w stylu Beaty Tyszkiewicz albo
Grażyny Szapołowskiej. Takimi właśnie stereotypami operuje Knedler, co z jednej
strony jest dla mnie zrozumiałe, jeśli bowiem zamierza w tej książce bawić się
formą, trudno o lepszy sposób niż sięganie po schematy i konstruowanie ich w
nowej odsłonie. Problemem jest tylko to, że tej nowej odsłony tu zabrakło. Schematy pozostają schematami i z zestawienia ich nie wynika kompletnie nic nowego.
Sama
akcja biegnie bowiem mocno utartym torem. Nie ma w książce nic, co
zatrzymałoby mnie na dłużej, co kazałoby do niej wrócić myślami czy polecić
przyjaciółce. Może gdyby w powieści pojawiło się więcej intertekstualności,
może gdyby te nawiązania do Agathy Christie nie były tylko
formalno-konstrukcyjne, może gdyby Knedler pograła fabułą, coś więcej dałoby
się z tego ulepić. A tak... mamy tylko bardzo kiepską kopię.
Wątek
kryminalny jest kompletnie pozbawiony napięcia i tajemnicy. Czyta się go
właściwie bez zaangażowania szarych komórek. Autorka próbowała wprowadzić do
fabuły komediowe akcenty, lecz zdecydowanie jej się to nie udało. Komizmu
sytuacyjnego - brak, słownego - tym bardziej.
Czy
polecam? W sytuacji skrajnego głodu książkowego pewnie i można, ale po co
czytać marne kopie, skoro na rynku wydawniczym są wciągające oryginały.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz