Łączna liczba wyświetleń

piątek, 16 lutego 2018

... gdy nie zachwyca... "Córka króla moczarów"

wyd. Media Rodzina
Zgodnie z okładkową polecajką Lee Child czuje zachwyt. Mnie nie zachwyca...

Nawet ja przyznać jednak muszę, że Karen Dionne wpadła na bardzo dobry pomysł, którego nie wykorzystała nawet w połowie. Zamysł, wynikający z opisu fabuły, mógłby dać dużo lepszy efekt, a mamy tylko zmarnowany potencjał.

Tytułowa „córka króla moczarów” to Helena Pelletier. Jej matka jako nastolatka uprowadzona została przez Indianina, następnie uwięziona w domu na odludziu. Ze tego związku narodziła się dziewczynka, która jest narratorką i główną bohaterką czytanej opowieści.

Córka króla moczarów ma być powieścią psychologiczną. Przypuszczam, że założenie było takie, aby w kontrowersyjny sposób pokazać, w jaki sposób można zmanipulować i uzależnić od siebie człowieka. Pewnie zabieg ten by się udał, gdyby autorka pokusiła się o nieco więcej konsekwencji. Tymczasem akcja i psychologiczne umotywowanie trochę się rozjechało, a gwóźdź do trumny wbiła sobie sama autorka, decydując się na dwupłaszczyznowe poprowadzenie akcji. Z jednej strony bowiem mamy teraźniejszość. To obecny czas, kiedy Helena jest dorosłą kobietą, ma dzieci i własny dom, a jej spokój burzy wiadomość o wyjściu ojca z więzienia. Drugą rzeczywistością jest perspektywa dziecka mieszkającego na moczarach. Jest to jednak spojrzenie przefiltrowane przez doświadczenie dorosłego człowieka. Tu właśnie zaczyna się problem, jedno bowiem nie gra z drugim.

Helena jako dorosła kobieta wypowiada się o swoim ojcu negatywnie. Czuje, że powinna się przed nim bronić, powinna go zabić, aby ochronić siebie, swoją rodzinę i swój spokój. Z drugiej strony, opowiadając historię dziecka, którym była przed laty, posiłkuje się cały czas dzisiejszym rozumieniem:

Ze strony ojca nie było to okrucieństwo.
Brak umiejętności kulinarnych matki zawsze przeszkadzał ojcu [...] Teraz widzę, że mógł zapobiec problemowi, porywając kogoś starszego.
Nie lubiłam, kiedy ojciec ją bił, ale zasługiwała na to.
Nie kiwnęła palcem, żeby mi pomóc. Musiało minąć mnóstwo czasu, zanim jej przebaczyłam.
                Cały sposób opowiadania pokazuje nam, jak bardzo Helena zakochana była w swoim ojcu, a jak bardzo nienawidziła matki, w zasadzie zupełnie bezzasadnie. Byłoby to w porządku, gdyby autorka ten pogląd pozostawiła w sferze postrzegania dziecięcego, albo - jeśli już koniecznie chciała, aby był to także pogląd dorosłej już Heleny - trzymać się tego konsekwentnie, zrzucając na karb syndromu sztokholmskiego czy innego urazu. Tymczasem wszystkie te wynurzenia zestawione są z ocenami:

Teraz rozumiem, że postępował źle.
Teraz rozumiem, że powodem obojętności matki wobec mnie było niewykształcenie więzi między nami.
To wszystko zestawione jest z obrazami, gdy matka wychodziła z siebie, aby upiec swojej córce na urodziny tort z fasoli.

I chyba te nieścisłości w konstrukcji głównej bohaterki przeszkadzały mi najbardziej. Wybaczyłabym ślamazarne tempo akcji, dziwne zachowania, przegadanie pewnych sytuacji. W powieści, która ma aspiracje na psychologiczny thriller, nie potrafię jednak wybaczyć psychologicznych bubli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz