wyd. Media Rodzina |
Zgodnie z okładkową polecajką Lee Child czuje zachwyt. Mnie nie zachwyca...
Nawet ja przyznać jednak muszę, że Karen Dionne
wpadła na bardzo dobry pomysł, którego nie wykorzystała nawet w połowie. Zamysł, wynikający z opisu fabuły, mógłby dać dużo lepszy efekt, a mamy
tylko zmarnowany potencjał.
Tytułowa
„córka króla moczarów” to Helena Pelletier. Jej matka jako nastolatka
uprowadzona została przez Indianina, następnie uwięziona w domu na odludziu.
Ze tego związku narodziła się dziewczynka, która jest narratorką i główną
bohaterką czytanej opowieści.
Córka króla moczarów ma być powieścią psychologiczną. Przypuszczam,
że założenie było takie, aby w kontrowersyjny sposób pokazać, w jaki sposób
można zmanipulować i uzależnić od siebie człowieka. Pewnie zabieg ten by się
udał, gdyby autorka pokusiła się o nieco więcej konsekwencji. Tymczasem akcja i
psychologiczne umotywowanie trochę się rozjechało, a gwóźdź do trumny wbiła
sobie sama autorka, decydując się na dwupłaszczyznowe poprowadzenie akcji. Z jednej
strony bowiem mamy teraźniejszość. To obecny czas, kiedy Helena jest dorosłą
kobietą, ma dzieci i własny dom, a jej spokój burzy wiadomość o wyjściu ojca z
więzienia. Drugą rzeczywistością jest perspektywa dziecka mieszkającego na
moczarach. Jest to jednak spojrzenie przefiltrowane przez doświadczenie
dorosłego człowieka. Tu właśnie zaczyna się problem, jedno bowiem nie gra z
drugim.
Helena
jako dorosła kobieta wypowiada się o swoim ojcu negatywnie. Czuje, że powinna
się przed nim bronić, powinna go zabić, aby ochronić siebie, swoją rodzinę i
swój spokój. Z drugiej strony, opowiadając historię dziecka, którym była przed
laty, posiłkuje się cały czas dzisiejszym rozumieniem:
Ze strony ojca nie było to okrucieństwo.
Brak umiejętności kulinarnych matki zawsze przeszkadzał ojcu [...] Teraz widzę, że mógł zapobiec problemowi, porywając kogoś starszego.
Nie lubiłam, kiedy ojciec ją bił, ale zasługiwała na to.
Nie kiwnęła palcem, żeby mi pomóc. Musiało minąć mnóstwo czasu, zanim jej przebaczyłam.
Cały sposób
opowiadania pokazuje nam, jak bardzo Helena zakochana była w swoim ojcu, a jak
bardzo nienawidziła matki, w zasadzie zupełnie bezzasadnie. Byłoby to w
porządku, gdyby autorka ten pogląd pozostawiła w sferze postrzegania
dziecięcego, albo - jeśli już koniecznie chciała, aby był to także pogląd
dorosłej już Heleny - trzymać się tego konsekwentnie, zrzucając na karb
syndromu sztokholmskiego czy innego urazu. Tymczasem wszystkie te wynurzenia
zestawione są z ocenami:
Teraz rozumiem, że postępował źle.
Teraz rozumiem, że powodem obojętności matki wobec mnie było niewykształcenie więzi między nami.
To
wszystko zestawione jest z obrazami, gdy matka wychodziła z siebie, aby upiec
swojej córce na urodziny tort z fasoli.
I chyba
te nieścisłości w konstrukcji głównej bohaterki przeszkadzały mi najbardziej.
Wybaczyłabym ślamazarne tempo akcji, dziwne zachowania, przegadanie pewnych
sytuacji. W powieści, która ma aspiracje na psychologiczny thriller, nie
potrafię jednak wybaczyć psychologicznych bubli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz