wyd. Albatros |
Bardzo nie lubię książek z niewykorzystanym potencjałem! A
mogło być tak pięknie...
Latarnia
to historia opowiedziana przez Eve. Kobieta pracuje jako tłumaczka. Jej życie
jest nudne i monotonne do czasu, gdy na życiowej drodze spotyka Dominica. Za
jego sprawą przeprowadza się do prowansalskiej posiadłości Les Genévriers,
która - przynajmniej według informacji na okładce książki - skrywać ma wiele
tajemnic, zarówno samego Dominica, jego byłej żony, posiadłości oraz
najbliższej okolicy.
Spodziewałam
się fascynującej książki z tajemniczym domostwem i rodzinnym sekretem w tle.
Cóż, przebłyski takiej narracji możemy na kartach Latarni odnaleźć. Tajemnice
domu, mebli, niedopowiedziana historia o byłej żonie, prywatne śledztwo Eve...
Wszystko to okraszone zostało zbiorem miejscowych podań i legend, w tym
ciekawie przedstawionej alternatywnej opowieści o Petrarce i Laurze. Gdyby
autorka trzymała się tych wątków i tego sposobu opowiadania, z całą pewnością
powstałaby wciągająca opowieść. Tymczasem, z przyczyn dla mnie zupełnie
niezrozumiałych, autorka brnie w kierunku wspomnień Eve z dzieciństwa, zjawy
jej brata pojawiającej się w kuchni i opowieści o matce... Pewnie miało być
mroczniej, dla mnie wyszło chaotyczniej... Oczywiście, w którymś momencie
książki (właściwie na ostatnich stronach) to się wszystko zbiega i nawzajem
wyjaśnia...
Moim
skromnym zdaniem, gdyby Lawrenson skupiła się bardziej na tajemniczym domu i
rzekomych (?) kłamstwach męża, napisałaby dużo lepszą powieść.
Bardzo
na niekorzyść tej książki zadziałało również niezdecydowanie autorki: czy
bardziej chce strwożyć tajemnicą, czy bardziej zachwycić Prowansją. Obok zjaw i
demonów przeszłości mamy więc nostalgiczne opisy tego, jak to Eve i Dominic
zafascynowali się nowym miejscem do tego stopnia, że światowy kryzys, który
zdominował przekazy medialne, w ogóle ich nie dotykał. Zważywszy, że Dominic
był biznesmenem zdecydowanie to rozsądna postawa... Mamy też czułe opisy tego,
iż „piątki są pomarańczowe, lśniące i gładkie”... Oprócz intrygujących
prowansalskich podań (jak choćby to o Petrarce) zderzamy się też z masą innych,
zbędnych opowieści, jak choćby o czarnym dziku mordującym ludzi w lesie.
Dodam
też, że przez całą książkę zastanawiałam się, dlaczego tytuł powieści brzmi Latarnia. Na szczęście zrozumiałam to w ostatnim rozdziale. Na szczęście, bo
nie wszystkie wątki autorka zdecydowała się rozwiązać i pokończyć. W tym przypadku
jednak w niedopowiedzeniach nie tkwi żadna moc i żaden urok opowieści.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz