Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 27 maja 2018

"Nora", czyli jak nie lubić nie będąc fanką...

wyd. Prószyński i S-ka
Nie przeczytałam tej książki do końca i w zasadzie nie zamieszczam recenzji książek, których nie doczytałam. Tym razem postanowiłam uczynić wyjątek, tym bardziej, że nie odłożyłam książki od razu, a dobrnęłam gdzieś do 300 strony... Nora ma ich jednak dwa razy tyle.

Ogólnie rzecz biorąc, nie lubię twórczości Katarzyny Puzyńskiej (wyjaśniałam swoją postawę kiedyś - tutaj), jednak poprzednie książki miały w sobie, mimo wszystko, pewną akcję. To sprawiało, że jednak cokolwiek pchało narrację do przodu, a ja jednak powieści cyklu doczytywałam do końca. Tutaj zaś nie dzieje się kompletnie nic. Mamy jakiś opis uczuć wewnętrznych, jakieś rozmowy, rozmyślania, nawet działania wokół zagadki, którą wyjaśnia Podgórski i Strzałkowska... W gruncie rzeczy jednak wszelkie wydarzenia snują się tak leniwie, że książka dosłownie usypia.

Ciągle snują się te same wątki, bohaterowie nadal przeżywają te same tematy. Ponadto autorka znacznie zredukowała liczbę używanego powiedzonka "jo". To regionalizm - sama pochodzę z terenów, gdzie używa się go namiętnie. Problem polega na tym, że przez sześć tomów żadna z postaci tak nie mówiła. W części siódmej zaczęli tak mówić wszyscy i tendencję utrzymali w części kolejnej. Teraz znowu używają słówka wyłącznie postaci drugoplanowe. Trudno chyba o większą odautorską niekonsekwencję.

Miałam trzy podejścia do Nory i stwierdziłam, że to bez sensu - zbyt wiele książek czeka w kolejce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz