wyd. Czarna Owca |
To kolejna książka autorstwa Sofie Sarenbrant i
kolejna, która stanowi pokłosie wydawniczej czkawki na reklamowanie książek
hasłem „nowa Camilla Lackberg”. Mimo że Sarenbrant dość udolnie naśladuje
Lackberg w zakresie stylu i sposobu konstruowania rzeczywistości, fanką nie zostanę.
Nie jestem też fanką rzekomego pierwowzoru.
Pomysł na fabułę 36 tygodnia jest ciekawy. Gdy kobieta w
zaawansowanej ciąży nieoczekiwanie znika na trasie restauracja - domek
letniskowy, można snuć różne domysły. Mąż zaginionej, Tobbe jest jednak
przekonany, że jego żona nie porzuciłaby starszej córeczki. Na gruncie tych
wydarzeń toczone będzie śledztwo: i policyjne, i dziennikarskie, i zupełnie
prywatne dochodzenie rodziny.
Brzmi dynamicznie? Tylko brzmi, bo jak na książkę,
którą wydawca nazywa thrillerem, dzieje się tu bardzo mało i bardzo powoli.
Mamy mocne rozpoczęcie, później całość hamuje i tempa już właściwie nie
zwiększa. Uważny czytelnik nie powinien mieć najmniejszego problemu z odkryciem,
kto jest odpowiedzialny za zniknięcie Agnes. Autorka, owszem, próbuje to
zamaskować, przytłaczając czytelnika dodatkowymi wydarzeniami, takimi jak poród
przyjaciółki Agnes, sceny seksu czy spacery po plaży, jednak osiąga tym jedynie
efekt całkowitego wynudzenia czytelnika. Szczególnie, że te opisy na sprawę
zaginięcia naprawdę się nie przekładają.
Plus za to, że Sarenbrant stara się budować w miarę
spójne postaci. Próbuje dodać im głębi, obudować psychologią, chociaż
najsensowniejszy efekt osiągnęła przy mężu zaginionej, Tobbym. Jest to
rzeczywiście bohater dynamiczny, którym targają różnego rodzaju emocje i który
rzeczywiście przeżywa niemożność poradzenia sobie ze sobą.
Mimo to wynudziłam się książką. Mniej więcej od
połowy wiedziałam już jak skończy się całość, a żółwie tempo wydarzeń nie
ułatwiało mi dobrnięcia do końca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz