Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 23 czerwca 2019

Dobra żona (Good wife) czy męcząca żona?


Uwaga: recenzja zawiera spoiler, ale bez niego nie umiem!

Od drugiej serii wiedziałam, że o tym serialu napiszę. Musiałam, bo rzadko mi się zdarza mocno wkręcić w odcinki w sytuacji, gdy główna bohaterka wpienia mnie tak, że najchętniej bym ją pobiła. Problem w tym, że wkręciłam się tylko na cztery i pół serii, a później męczyłam, chcąc wiedzieć jak scenarzyści rozwiążą wątki.

Good Wife (Dobra żona) to serial rozpoczynający się mocnym uderzeniem. Gdy prokurator Peter Florrick trafia do więzienia w atmosferze skandalu związanego z prostytutkami, jego żona Alicia po 13 latach podtrzymywania domowego ogniska i czekania na dzieci z obiadem wraca do pracy. Jest prawniczką, ale przez brak doświadczenia nikt nie chce jej zatrudnić. Will Gardner - jej były facet i przyjaciel ze studiów, obecnie partner w jednej z większych i lepszych kancelarii - decyduje się na to ryzyko. I od tego momentu śledzimy sprawy sądowe i prywatne zawirowania pracowników...

Szczerze mówiąc, przez trzy pierwsze serie byłam zachwycona, przy czwartej już mniej, ale jeszcze też. Piątą  przemęczyłam, a dwie ostatnie przewijałam, żeby zobaczyć finał. Wcześniej czytałam bardzo dużo o tym, że to serial o przemianie psychologicznej bohaterki, o tym, jak kobieta dojrzewa i się usamodzielnia, jak z pokornej, "świętej" Alicii powstaje wyrachowana, pewna siebie prawniczka... To wszystko nieprawda. 

Może, gdyby serial był krótszy lub gdyby scenarzyści pokusili się o wprowadzenie większej różnorodności wątków prywatnych, tak właśnie by było, bo i sama miałam takie wrażenie na początku. W połowie akcji jednak poczułam się bardzo zmęczona mieleniem w kółko jednego i tego samego dylematu: czy Alicia odejdzie od Petera i czy nowym partnerem będzie Will. W piątym sezonie Will umiera - podobno odtwarzający tę rolę Josh Charles nie chciał już tego robić. Nie dziwię się, przypadła mu rola tła dla głupiej baby, która przez pięć lat stoi okrakiem, pragnąc zjeść ciastko i mieć ciastko. Wraz ze śmiercią tego bohatera powstał tylko ten pierwszy dylemat. W efekcie koncentrowałam się na procesach sądowych, które zawsze były dla mnie interesujące. Całość ratuje zakończenie: całkiem mocne i nieźle podsumowujące wszystko.

Nie mam poczucia straconego czasu, ponieważ - mimo wszystko - przez większość czasu mamy do czynienia z dobrym serialem. Wszak Ridley Scott maczał w nim swoje palce. Nie polubiłam Alicii - w najlepszym razie jej współczułam, a przeważnie mnie wkurzała. Zupełnie inaczej reagowałam też na postać Cary'ego: na forach czytałam, że nie da się go nie lubić. Cóż, mnie się udało. W zasadzie interesujący był dla mnie wspomniany Will, który mistrzowsko oddawał emocje (mogę być też mniej obiektywna ze względu na rolę Charlesa jako Knoxa Overstreeta w "Stowarzyszeniu Umarłych Poetów") oraz Diane. 

Jeśli ktoś zechce podjąć wyzwanie, musi przygotować się na długą rozrywkę: 7 serii, w każdej po dwadzieścia kilka odcinków, z których większość jednak nie wkręca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz