wydawnictwo: Harper Collins Polska |
To nie będzie łatwa recenzja...
Przeczytałam
w życiu mnóstwo szajsu i jeszcze więcej pozycji przeciętnych. Czegoś takiego
jednak nie czytałam. Książki są przeraźliwie, fatalnie napisane. Już Dziewczyna na miesiąc... była lepsza, bo miała przynajmniej jakąś fabułę i
konstrukcję, a sama intryga ku czemuś zmierzała. Pewnie i z pomysłu Hooks można
cokolwiek wycisnąć, któż bowiem nie fantazjował na temat relacji
studentka-wykładowca w którąkolwiek ze stron? Niestety...
Książki
pozwolę sobie omówić zbiorczo, bo - podobnie jak w przypadku źle wyrzynających
się ósemek - najlepiej załatwić temat za jednym razem i jednym bólem. Po drugie
zaś, Absolwentka zaczyna się dokładnie w chwili, w której kończy się Debiutant, spokojnie można by więc opublikować je jako jedną książkę.
Skracając przy okazji, o 1/3... O 2/3... O całość najlepiej.
Główny
problem, jaki mam z tymi książkami to brak jakiejkolwiek akcji. Serio. Całość
ma niemal 700 stron i właściwie nie ma w nich żadnego ciągu
przyczynowo-skutkowego, wydarzeń, sensu...
Bohaterem
powieści jest Stephen Worthington. Ma 33 lata na karku i jest wykładowcą
literatury na uniwersytecie. Od początku roku akademickiego użera się ze
studentką, Julią Wilde. Mimo początkowej irytacji jej osobą, Stephen decyduje
się na romans z dziewczyną. Sypia z nią. Zakochuje się w niej. I to jest właściwie
cała fabuła zawarta w dwóch tomach. Oczywiście, żeby popaść w jeszcze większą
sztampę, na jednym z pierwszych zajęć Stephen decyduje się omawiać ze studentami Lolitę i to swoją interpretacją dzieła Nabokova Julia zachwyci przyszłego
kochanka. Początek romansu nastąpi dopiero, kiedy oboje spotkają się w nocnym
klubie, do którego Stephena zaciągnie jego brat, Matt. Po odwiezieniu Julii do
domu Stephen postanowi wejść na herbatę.
Najbardziej
irytujące jest to, że duńska pisarka tak bardzo chciała pokazać odmienność
dwóch światów, że zdecydowała się na wykreowanie kompletnie nienormalnych
postaci: Julii - opóźnionej w rozwoju aż do poziomu przerośniętego Emo
oraz Stephena, który ma 33 lata, a sprawia wrażenie, jakby urwał się z
jednej z powieści Jane Austen (niestety, nie w pozytywnym sensie tego
stwierdzenia).
Julia
wyróżnia się makijażem na Marilyna Mansona, ostentacyjnymi tatuażami i
podartymi rajstopami. Połączenie tych elementów odstręcza Stephana, on bowiem
nosi muszkę, używa telefonu komórkowego w formie cegłówki i, mam wrażenie,
kompletnie nie nadąża za współczesnością. Serio, do momentu, w którym
przeczytałam, że jest tylko dziesięć lat starszy od swojej studentki,
wyobrażałam sobie w tej roli sześćdziesięciopięciolatka. Jego starość
podkreślić ma fakt, że trzyma w domu kolekcję płyt winylowych, a przecież większość ludzi, których zna Julia, nie trzyma już nawet zwykłych płyt.
Przeciwwagą
dla Stephena jest wyluzowany przyrodni brat, Matt, na którego autorka przerzuciła
wszystkie deficyty wykładowcy i którego głównym życiowym zadaniem jest
debatowanie nad tym, czy cycki mieszczą się w dłoni czy nie. Zastanawia się też
po kilka razy na jednej stronie, jak Stephen może funkcjonować trybem emeryta.
Relacja narratora wzbogacona jest dopisanymi kursywą przemyśleniami
Worthingtona, wyrażającymi refleksje tak głupie i niebłyskotliwe, że nie
rozumiem, dlaczego ich autor musi być właśnie pracownikiem naukowym i
wykładowcą akademickim. Rozbraja również to, że Stephen do Julii zwraca się
przez 3/4 książki per panno Wilde (komu zahuczała w głowie panna Dashwood?),
choć do innych studentów mówi po imieniu, i o ile w scenach łóżkowych mogłabym
zwalić to na chęć dorzucenia pieprzu do tej mamałygi, o tyle w codziennych
dialogach jest to idiotyczne. Jego zaściankowość widzimy w momencie, gdy
opisuje mieszkanie Julii:
Wlepiłem wzrok w jej łóżko, zastanawiając się, co ją inspirowało podczas dekorowania. Wyglądało jak pornograficzna wersja łoża z Tysiąca i jednej nocy: przykrywała je fioletowa narzuta zasypana poduszkami w złotych, różowych i fioletowych obiciach. Miało nawet baldachim. U nóg łóżka stała wielka drewniana skrzynia, a na jej wieku tłoczyły się orientalne kolorowe lampy na świece i podstawka na kadzidło.
Co tu jest pornograficznego? Baldachim?
Sceny
łóżkowe to jest w ogóle zupełnie inna para kaloszy. Rozumiem, że nie każdy jest
w łóżku bogiem seksu, jednak to, co serwuje nam pani Hooks sprawia, że zaczynam
się zastanawiać, jakim cudem Stephen jest w stanie podniecić kogokolwiek. Nie,
on nie jest prawiczkiem, choć w jakiś sposób do dziś przeżywa fakt, że jego pierwsza
partnerka seksualna wyśmiała, że skończył zbyt szybko. Nie wiem jednak, czy
jest to wystarczające uzasadnienie tego, że Stephen w intymnych momentach
głównie się jąka i robi „eee”, a na przestrzeni dwóch książek wcale mu to nie
mija. Fakt, że powiedział kobiecie, iż ma świetne cycki spowodował w nim
blokadę na pięć stron, bo czuł się okropnie. Jak mógł powiedzieć coś tak
wulgarnego?. Stephen rzeczywiście ciekawie obrazuje rzeczywistość. Gdy dociera
do jego świadomości fakt pierwszego razu (O, Boże. Przespałem się z panną Wilde),
nazywa to sobie cudownie podręcznikowo (panna Wilde na kolanach zaspokajająca
mnie oralnie). Cholera w jego ustach to straszne przekleństwo, choć akurat
tu mam nadzieję, że zawalił tłumacz.
Jest
jedna scena, kiedy pomyślałam, że złapałam kontakt z autorką. Julia proponuje
Stephenowi zabawę w klapsy i krępowanie podczas seksu, a on już na wstępie
zaplątał się we własną bieliznę i spadł z łóżka na podłogę. Roześmiałam się
radośnie, lecz wkrótce przestałam się cieszyć, bo to nie miała być scena humorystyczna.
Miała ona podkreślić wrażliwość Stephena, tuż po lądowaniu zaczął bowiem
przepraszać Julię, mówiąc, że nie może dać jej klapsa, bo nie może jej uderzyć.
Julia go pociesza i do końca książki seks odbywa się wyłącznie w klasyczny
sposób i bez udziwnień. Najbardziej wyuzdaną sceną jest ta, w której Stephen
wciela się w rolę kapitana szkolnej drużyny szachowej (sic!), a Julia w
grzeczną uczennicę.
Reasumując:
książki Hooks to najgorsze, co przeczytałam do tej pory w tym gatunku, a jest
to spore osiągnięcie, bo przeczytałam już wiele grafomańskich i głupawych
powieści. W Grey’u przynajmniej działo się coś, co mogło zakwalifikować książkę
jako „erotyk dla kucharek”, były jakieś kajdanki, pejcze i cokolwiek, co mogło
korespondować z fantazjami. Te dwie książki nie kwalifikują się nawet jako
powieści dla kucharek. Nie nadają się absolutnie dla nikogo. Są nudne, są o
niczym, nawet literaturą erotyczną nie są.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz