Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 9 listopada 2017

W pogoni za narracją...

wydawnictwo: Harper Collins Polska


To nie będzie łatwa recenzja...

Przeczytałam w życiu mnóstwo szajsu i jeszcze więcej pozycji przeciętnych. Czegoś takiego jednak nie czytałam. Książki są przeraźliwie, fatalnie napisane. Już Dziewczyna na miesiąc... była lepsza, bo miała przynajmniej jakąś fabułę i konstrukcję, a sama intryga ku czemuś zmierzała. Pewnie i z pomysłu Hooks można cokolwiek wycisnąć, któż bowiem nie fantazjował na temat relacji studentka-wykładowca w którąkolwiek ze stron? Niestety...

Książki pozwolę sobie omówić zbiorczo, bo - podobnie jak w przypadku źle wyrzynających się ósemek - najlepiej załatwić temat za jednym razem i jednym bólem. Po drugie zaś, Absolwentka zaczyna się dokładnie w chwili, w której kończy się Debiutant, spokojnie można by więc opublikować je jako jedną książkę. Skracając przy okazji, o 1/3... O 2/3... O całość najlepiej.

Główny problem, jaki mam z tymi książkami to brak jakiejkolwiek akcji. Serio. Całość ma niemal 700 stron i właściwie nie ma w nich żadnego ciągu przyczynowo-skutkowego, wydarzeń, sensu...

Bohaterem powieści jest Stephen Worthington. Ma 33 lata na karku i jest wykładowcą literatury na uniwersytecie. Od początku roku akademickiego użera się ze studentką, Julią Wilde. Mimo początkowej irytacji jej osobą, Stephen decyduje się na romans z dziewczyną. Sypia z nią. Zakochuje się w niej. I to jest właściwie cała fabuła zawarta w dwóch tomach. Oczywiście, żeby popaść w jeszcze większą sztampę, na jednym z pierwszych zajęć Stephen decyduje się omawiać ze studentami Lolitę i to swoją interpretacją dzieła Nabokova Julia zachwyci przyszłego kochanka. Początek romansu nastąpi dopiero, kiedy oboje spotkają się w nocnym klubie, do którego Stephena zaciągnie jego brat, Matt. Po odwiezieniu Julii do domu Stephen postanowi wejść na herbatę.

Najbardziej irytujące jest to, że duńska pisarka tak bardzo chciała pokazać odmienność dwóch światów, że zdecydowała się na wykreowanie kompletnie nienormalnych postaci: Julii - opóźnionej w rozwoju aż do poziomu przerośniętego Emo oraz Stephena, który ma 33 lata, a sprawia wrażenie, jakby urwał się z jednej z powieści Jane Austen (niestety, nie w pozytywnym sensie tego stwierdzenia).

Julia wyróżnia się makijażem na Marilyna Mansona, ostentacyjnymi tatuażami i podartymi rajstopami. Połączenie tych elementów odstręcza Stephana, on bowiem nosi muszkę, używa telefonu komórkowego w formie cegłówki i, mam wrażenie, kompletnie nie nadąża za współczesnością. Serio, do momentu, w którym przeczytałam, że jest tylko dziesięć lat starszy od swojej studentki, wyobrażałam sobie w tej roli sześćdziesięciopięciolatka. Jego starość podkreślić ma fakt, że trzyma w domu kolekcję płyt winylowych, a przecież większość ludzi, których zna Julia, nie trzyma już nawet zwykłych płyt.

Przeciwwagą dla Stephena jest wyluzowany przyrodni brat, Matt, na którego autorka przerzuciła wszystkie deficyty wykładowcy i którego głównym życiowym zadaniem jest debatowanie nad tym, czy cycki mieszczą się w dłoni czy nie. Zastanawia się też po kilka razy na jednej stronie, jak Stephen może funkcjonować trybem emeryta. Relacja narratora wzbogacona jest dopisanymi kursywą przemyśleniami Worthingtona, wyrażającymi refleksje tak głupie i niebłyskotliwe, że nie rozumiem, dlaczego ich autor musi być właśnie pracownikiem naukowym i wykładowcą akademickim. Rozbraja również to, że Stephen do Julii zwraca się przez 3/4 książki per panno Wilde (komu zahuczała w głowie panna Dashwood?), choć do innych studentów mówi po imieniu, i o ile w scenach łóżkowych mogłabym zwalić to na chęć dorzucenia pieprzu do tej mamałygi, o tyle w codziennych dialogach jest to idiotyczne. Jego zaściankowość widzimy w momencie, gdy opisuje mieszkanie Julii:

Wlepiłem wzrok w jej łóżko, zastanawiając się, co ją inspirowało podczas dekorowania. Wyglądało jak pornograficzna wersja łoża z Tysiąca i jednej nocy: przykrywała je fioletowa narzuta zasypana poduszkami w złotych, różowych i fioletowych obiciach. Miało nawet baldachim. U nóg łóżka stała wielka drewniana skrzynia, a na jej wieku tłoczyły się orientalne kolorowe lampy na świece i podstawka na kadzidło.

Co tu jest pornograficznego? Baldachim?

Sceny łóżkowe to jest w ogóle zupełnie inna para kaloszy. Rozumiem, że nie każdy jest w łóżku bogiem seksu, jednak to, co serwuje nam pani Hooks sprawia, że zaczynam się zastanawiać, jakim cudem Stephen jest w stanie podniecić kogokolwiek. Nie, on nie jest prawiczkiem, choć w jakiś sposób do dziś przeżywa fakt, że jego pierwsza partnerka seksualna wyśmiała, że skończył zbyt szybko. Nie wiem jednak, czy jest to wystarczające uzasadnienie tego, że Stephen w intymnych momentach głównie się jąka i robi „eee”, a na przestrzeni dwóch książek wcale mu to nie mija. Fakt, że powiedział kobiecie, iż ma świetne cycki spowodował w nim blokadę na pięć stron, bo czuł się okropnie. Jak mógł powiedzieć coś tak wulgarnego?. Stephen rzeczywiście ciekawie obrazuje rzeczywistość. Gdy dociera do jego świadomości fakt pierwszego razu (O, Boże. Przespałem się z panną Wilde), nazywa to sobie cudownie podręcznikowo (panna Wilde na kolanach zaspokajająca mnie oralnie). Cholera w jego ustach to straszne przekleństwo, choć akurat tu mam nadzieję, że zawalił tłumacz.

Jest jedna scena, kiedy pomyślałam, że złapałam kontakt z autorką. Julia proponuje Stephenowi zabawę w klapsy i krępowanie podczas seksu, a on już na wstępie zaplątał się we własną bieliznę i spadł z łóżka na podłogę. Roześmiałam się radośnie, lecz wkrótce przestałam się cieszyć, bo to nie miała być scena humorystyczna. Miała ona podkreślić wrażliwość Stephena, tuż po lądowaniu zaczął bowiem przepraszać Julię, mówiąc, że nie może dać jej klapsa, bo nie może jej uderzyć. Julia go pociesza i do końca książki seks odbywa się wyłącznie w klasyczny sposób i bez udziwnień. Najbardziej wyuzdaną sceną jest ta, w której Stephen wciela się w rolę kapitana szkolnej drużyny szachowej (sic!), a Julia w grzeczną uczennicę.

Reasumując: książki Hooks to najgorsze, co przeczytałam do tej pory w tym gatunku, a jest to spore osiągnięcie, bo przeczytałam już wiele grafomańskich i głupawych powieści. W Grey’u przynajmniej działo się coś, co mogło zakwalifikować książkę jako „erotyk dla kucharek”, były jakieś kajdanki, pejcze i cokolwiek, co mogło korespondować z fantazjami. Te dwie książki nie kwalifikują się nawet jako powieści dla kucharek. Nie nadają się absolutnie dla nikogo. Są nudne, są o niczym, nawet literaturą erotyczną nie są.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz